środa, 21 stycznia 2009

Manila i Boracay

Pierwszy dzień spędziliśmy w Manili, gdzie musieliśmy zaczekać na samolot do Boracay, który mieliśmy dopiero na drugi dzień rano. Tym razem nie popełniłem tego błędu, który zrobiliśmy we wrześniu, czyli gdy zatrzymaliśmy się z Piotrkiem w Makati, dzielnicy biznesowej Manili. Nie dość, że było drogo, hotel beznadziejny, to jeszcze daleko do Malate, czyli centralnej dzielnicy, pełnej pubów, knajp i klubów. Tym razem zatrzymaliśmy się właśnie w Malate. Jeszcze na lotnisku przypadkiem spotkaliśmy Niemca, który też był na wymianie w Tajpej i leciał do Wietnamu, gdzie miał dołączyć do Pawła i jego dziewczyny, z którym przez trzy lata razem mieliśmy niemiecki. Znowu dowód na to, że świat jest mały. Manila jak to Manila, za wiele do zwiedzania tam nie ma, ale za to w barach tanio.


Magda, Andreas, Till.


Manila gdzieniegdzie wygląda tak.


A gdzieniegdzie tak. (Prawie wszędzie).



Rano pojechaliśmy na lotnisko, gdzie zaczęły się nasze kłopoty z bagażem. Do Boracay można zabrać jedynie 10 kg bagażu. Jako że ja i Andreas wracamy do domu, to nawet mimo wysłania dużych paczek z rzeczami, ciągle nasze bagaże były za ciężkie. Mój 16 kg, Andreasa 18 kg. Chcieliśmy to zostawić na lotnisku, bo przecież będziemy tam wracać w piątek, ale okazało się, że nie ma nigdzie przechowalni. No więc zaczęliśmy się przepakowywać. Pierwsza rzecz, to mimo tropików, trzeba było pozakładać bluzy i kurtki, a do podręcznego upchać ile się da.


No to lecimy!


Farmy morskie.


Lądujemy.

W końcu okazało się, że to nasz bagaż podręczny jest cięższy niż reszta. No ale i tak nie obyło się bez dopłaty za nadbagaż. W końcu polecieliśmy do wyczekiwanego raju :) Bo Boracay to prawdziwy raj. Białe plaże, rafy, palmy, bary ze słomianymi dachami no i drinki z parasolką. Najpierw z lotniska trzeba było się dostać do portu, skąd odchodzą łódki na wyspę. Pierwszy raz spróbowaliśmy czegoś, co jest motorem z przyczepką i nazywa się tricycle, ale nie mam pojęcia jak się to po polsku nazywa. Trójkołowiec? Dojechaliśmy do portu, skąd co chwilę odpływa jakaś łódka. Są one bardzo wąskie i mają takie śmieszne stabilizatory. Fajna taka przejażdżka.


Tricycle.


Lokalny "prom".


Płyniemy.


Boracay.




Udało się!



W końcu dopłynęliśmy i zaczęło się poszukiwanie jakiegoś miejsca do spania. A nie było łatwo, bo nasza wycieczka jest zdecydowanie niskokosztowa, a Boracay jest jednak drogie. Po półtorej godziny przemieszczania się z naszymi ogromnymi walizkami, w końcu znaleźliśmy małą chatkę w dobrej cenie. Wykończeni, wreszcie polecieliśmy na zasłużony relaks na plażę. Tu już nie mam o czym pisać, zdjęcia mówią same za siebie :) Wieczorem oczywiście na imprezę. No i na razie nic więcej, tak w kółko :) Dzisiaj dojechała do nas Jessica, która musiała zostać dłużej w Tajpej. Więc pewnie jutro uda się załapać na żaglówkę albo nurkowanie.

Więcej zdjęć
tutaj.


Tam na skale byłoby fajnie mieszkać...




Jessica.




W raju...



3 komentarze:

Anonimowy pisze...

dawno nic Ci nie wpisałam ale cały czas Cię podglądam (kontroluję).
Dzisiaj nie wytrzymuję: chcę na plażę!!!!!!!
czy jest tak ciepło, bosko itp. jak na zdjęciu????
Zazrdoszczę, pozdrawiam, czekam na więcej
cioteczka B.

Maciej Żygłowicz pisze...

oj tak, cieplo i bosko :) ale juz po plazy. Od wczoraj jestesmy w Malezji na Borneo. Tu jest dopiero goraco (31 C), a do tego potwornie wilgotne powietrze. A zaraz wyruszamy do dzungli :)

Anonimowy pisze...

u nas w Krakowie tez jest cieplo i bosko i mnostwo czasu wolnego, lezakowanie od rana do wieczora, po prostu - zyc, nie umierac! wiec schowaj sie z ta swoja "wycieczka", bo my tu mamy dopiero blogostan!

narson,
k.