piątek, 28 listopada 2008

Danshui (淡水)

Poniżej kilka zdjęć z krótkiej wycieczki do Danshui, miejscowości która jest częścią aglomeracji Tajpej, a z racji swojego położenia w pobliżu ujścia rzeki Danshui jest dla Tajpejczyków popularnym miejscem spędzania wolnego czasu. Dogodny dojazd metrem i istniejąca ścieżka rowerowa powodują, że w weekendy Danshui jest pełne ludzi, głównie spacerujących tutejszym bulwarem i zajadających się lokalnymi przysmakami, czy też wypoczywających w pobliskim parku. Oprócz tego, nieco dalej znajduje się przystań rybacka, do której można albo dopłynąć, albo dojechać autobusem. Główną jej atrakcją, poza jedzeniem, jest ciekawie zaprojektowany most zakochanych, który łączy dwa portowe nabrzeża. Do Danshui jeździ się też oglądać zachód słońca, o czym uczyliśmy się na chińskim ostatnio :)

A tutaj jak brzmi to po chińsku:

我要去淡水看夕陽。[wo yao qu danshui kan xiyang]

Jadę do Danshui zobaczyć zachód słońca.

Sporą atrakcją jest też Turek, który prowadzi tutaj lodziarnię. Ale to nie jest zwykła lodziarnia, to jest teatr lodowy, który gromadzi tłumy. Zamówionego loda nie jest tak łatwo odebrać, bo najpierw trzeba się zmierzyć z Turkiem, który z takim lodem cuda wyczynia :) Trzeba zobaczyć, robi wrażenie, i dużo śmiechu wokoło.

Danshui wita!




Muzyka gra!






Wody zabrakło...


Wesoły dziadek.


Lodowe show.


Jemy.




Most zakochanych.

Przystań rybacka.

czwartek, 27 listopada 2008

Taipei 101 (台北101)

Odwiedzenie Taipei 101 planowałem już od początku mojego pobytu na Tajwanie. Ale wciąż jakoś nie mogłem się wybrać. Dlatego, gdy w niedzielę rano zobaczyłem jaka jest pogoda, zdecydowałem, że dłużej tego nie odkładam, bo przecież wyjazd stąd wcale nie długo. Bezchmurne niebo, 28 ˚C, wolny dzień… Jeszcze bardziej doceniłem Tajpej, gdy zobaczyłem zdjęcia z Polski porządnie przykrytej śniegiem. No, więc ruszyłem do Xinyi (信義區), nowej biznesowej dzielnicy Tajpej, gdzie oprócz masy biurowców, można znaleźć głównie ogromne centra handlowe z najdroższymi sklepami.

Tajpejskie naziemne metro.

Z NTU też go widać.


Taipei 101.



Xinyi.



W 2004 roku otwarto Taipei 101, który wciąż jeszcze uznawany jest za najwyższy ukończony wieżowiec na świecie. Chociaż tutaj jest wiele wątpliwości, ponieważ istnieje kilka różnych kryteriów pomiaru wysokości. Np. nie uznaje się wszelkiego rodzaju anten, które są na dachu, albo bierze się pod uwagę wysokość, którą osiąga ostatnie piętro użytkowe. Poza tym w budowie są już wieżowce, które będą znacznie wyższe od Taipei 101, np. Burj Dubai. W każdym razie Taipei 101 pozostaje wielką dumą Tajwańczyków i w ciągu tych kilku lat już mocno wpisał się w życie miasta jako jego najbardziej wyrazisty i rozpoznawalny symbol. W Tajpej dominuje zabudowa najwyżej kilkunastopiętrowa, dlatego Taipei 101 niepodzielnie góruje nad miastem, a zobaczyć go można, podobnie jak Pałac Kultury, zewsząd. Choć najpiękniej wygląda, gdy wierzchołek znika w chmurach, co zdarza się mu całkiem często. Ciekawe jak się tam wtedy pracuje? Również w nocy robi wrażenie za sprawą może zbyt kolorowego, ale efektownego oświetlenia. Jak nazwa wskazuje ma 101 pięter, a licząc z anteną mierzy 509,2 m. Co ciekawe, budynek uznawany jest za jeden z najnowocześniejszych na świecie, wyposażony został w przeróżne elektroniczne systemy sterowania właściwie wszystkim, a także posiada jedne z najszybszych wind na świecie, które poruszają się z prędkością prawie 17 m/s! Ale w tym wszystkim przecież najważniejszy jest widok, a ten zapiera dech…











No i jeszcze ciekawostka techniczna. Taipei 101 wyposażony jest w specjalny mechanizm stabilizujący, który znajduje się na 88. piętrze. Ma on chronić budynek przed trzęsieniami ziemi czy też tajfunami. Wygląda to jak wielka kula, zawieszona na linach. Poniżej info na ten temat.



poniedziałek, 24 listopada 2008

Jinguashi (金瓜石), Jioufen (九份) i Keelung (基隆)

Sobotę spędziłem w okolicy Keelung, które jest miastem pełniącym rolę portu dla Tajpej. Pierwsza odwiedzona miejscowość, Jinguashi, to mała wioska położona w górach, która oprócz pięknych widoków słynie z dawnej kopalni złota. Żeby się tam dostać, autobusy wspinają się po nieźle zakręconych drogach, a że ich kierowcy jeżdżą jak szaloni, to i w autobusie było wesoło :)


Jinguashi.




Kopalnia.

Dawna kopalnia złota, to teraz muzeum, gdzie odtworzono życie górników jeszcze z czasów panowania Japończyków, kiedy kopalnia rozkwitała. Można zwiedzić domki w stylu japońskim, gdzie mieszkali górnicy, a także dom wybudowany specjalnie z okazji wizyty jakiegoś księcia japońskiego. Oczywiście są stare urządzenia i sprzęty, kiedyś wykorzystywane do wydobywania tego złotego bogactwa.


Tyle zostało po Japończykach.


Pan Złotnik.

Przekonaliśmy się po raz kolejny, co znaczy być białym tutaj :) Stojąc sobie i czekając na resztę, podeszła do mnie jakaś Tajwanka i mówi: „wow! Twoje oczy są tak piękne…” Myślałem, że pęknę ze śmiechu, zresztą wszyscy nie mogliśmy się powstrzymać. A tak swoją drogą, to wreszcie się ktoś poznał :) Po tym między nimi zapanowała powszechna euforia, robiły sobie zdjęcia z nami, wypytały o wszystko, no jakaś masakra :) Oczywiście potem do końca je gdzieś spotykaliśmy, nawet w innej miejscowości.


To ją urzekły moje oczy :P


Kiełbasiarze.

Wracając do kopalni, była tam ogromna sztaba złota, która po szybkim przeliczeniu okazała się warta jakieś 5 milionów €. I jeszcze na straganie z pamiątkami jeden sprzedawca, wypytując się nas skąd jesteśmy, powiedział, że Polska jest super, bo mimo, że traciliśmy niepodległość trzy razy, to zawsze ją odzyskiwaliśmy i że twardzi po prostu jesteśmy :) Nie powiem, zaskoczył mnie znajomością historii, w końcu żaden profesor to nie był.


5 milionów €... ciężkie.

Po kopalni zjechaliśmy nieco w dół do Jioufen, nieco większej wioski, położonej na zboczu z cudownym widokiem na zatokę i wejście do portu Keelung.


Jioufen.

Tłum był tam ogromny, szczególnie na takiej głównej, wąziutkiej uliczce. Esencja azjatyckiej atmosfery, pełno ludzi i doskonałe, choć czasem dziwne jedzenie. Spróbowaliśmy m.in. czegoś, co było mięsem wewnątrz jakby żelowego placka. Smak ciekawy :)


Uliczka w Jioufen.


Mało apetyczny wygląd...


W muszlach też można grillować.



Aż w końcu trafiliśmy do kawiarni, gdzie z tarasu mieliśmy niezapomniany widok na góry i ocean. Sporo czasu tam spędziliśmy, popijając herbatkę przygotowaną po tajwańsku, co znaczy, że trwało to dość długo, ale Pani, która nas uczyła jak ją przyrządzać robiła wrażenie. Oprócz tego kawiarnia ta słynie z pysznych ciasteczek herbacianych.


Od lewej: Flo, Peggy, Jenny, Marc, Sebastien, Juhueng, Sean, Yi-Fan, Cora, Jack, Eunae.


Ekipa tajwańska.


Z Sebastienem.


Rozwiana Jenni.


Fajna była :)


Ciasteczko herbaciane.


Jioufen.

Po zmierzchu pojechaliśmy jeszcze na nocny rynek do Keelung. Oj, objadłem się potwornie, właściwie miałem nawet wyrzuty sumienia później :) Jako, że to sobota, tłum też był ogromny, więc i prawdziwie chińska atmosfera. A po tym trzeba było wracać do Tajpej.


Ameryka jest wszędzie.


Keelung nocny rynek.


Krabiki.
Więcej zdjęć tutaj.

piątek, 21 listopada 2008

Hualien i Taroko

Wycieczka do Hualien (wschodnie wybrzeże Tajwanu) zaczęła się nieco nerwowo. Co się stało? A co mogło się stać w sobotę o 6 rano? Tylko jedno. Zaspałem. I to tak porządnie, bo umówieni byliśmy na dworcu o 6:40, a obudziłem się o 6:32. Przez pierwsze 20 sekund zastanawiałem się czy sobie odpuścić i spać dalej, czy może jednak powalczyć. Żeby potem nie żałować, jednak poderwałem się. Nie byłem nawet spakowany, o prysznicu i jedzeniu nie było mowy. Ale za to za 10 min już wybiegałem z akademika. Pociąg był o 7:00, ja miałem 18 minut i kawał drogi na dworzec. Jak tylko złapałem taksówkę, zaczęły się kolejne schody. No, bo jak tu wytłumaczyć Tajwańczykowi, że ja chcę na dworzec główny i to szybko. Main Station nic mu nie mówiło, train też nie, ani nawet mój plecak. No to kazałem mu ruszać, pokazując kierunek. Akurat zadzwoniła Sophie, dowiedzieć się gdzie jestem, bo czekają. Na szczęście ona mówi w miarę dobrze po chińsku, więc mu wytłumaczyła gdzie ma mnie zawieść i żeby zrobił to szybko. Starał się rzeczywiście. Dojechaliśmy 5 min przed odjazdem, ale że dworzec to ogromny, chwilę mi zajęło znalezienie peronu. Dobiegłem do wejścia na peron 2 min przed, ale okazało się, że mnie nie wpuszczą bez biletu nawet na peron. A mój bilet był już ze wszystkimi w pociągu. No to biegiem do maszyny z biletami, nawet nie wiedząc, dokąd dokładnie jedziemy… No i oczywiście odjechali. I tak nie było źle, bo okazało się, że następny za 25 min, więc długo nie będą na mnie czekać. W pociągu się zdołowałem, znowu sobie uświadamiając gdzie my jesteśmy z infrastrukturą i ile nam do nich brakuje. A niestety dużo. Pociągi są nowe, czyste, szybkie i przez całe Tajpej (w sumie 15 min) jedzie się w nowym tunelu, po drodze nowe podziemne stacje, a na prawie trzygodzinnej trasie byliśmy minutę przed planem. Kawałek tej trasy wiedzie skalistym, górskim wybrzeżem, pełnym małych wysepek, a wcześniej pociąg przebija się przez góry licznymi tunelami.


Wschodnie wybrzeże.


Wjazd do Parku Narodowego Taroko.

Na miejscu już wszyscy czekali w dwóch taksówkach, które zabrały nas do Taroko, przepięknego parku narodowego. Z taksówkami się nam nieźle udało, bo za 500 NT (45 zł) od osoby wozili nas wszędzie przez cały dzień i byli właściwie na każde zawołanie. O Taroko nie sposób pisać, po prostu trzeba zobaczyć to niewiarygodne miejsce. Oprócz wycieczki objazdowej, trochę sobie pochodziliśmy. Ścieżki są bardzo malownicze, pełne wydrążonych tuneli (najdłuższy ok. 400 m), w których nie ma oświetlenia, więc ciężko było, bo nasze latarki prawie nie świeciły. Na końcu była jaskinia z wodą lejącą się z góry, gdzie wchodzi się koniecznie w pelerynach i można nieźle zmoknąć.




Od lewej: Sebastien (Fr.), Juhaeng (Kor.), Marc (Bel.), Peggy (Tw), Jennifer (Szwajc.), Jean i Sophie (Fr.)


Styl tajwański - dwa palce do zdjęcia :)






Brudna ta woda.


Tu już lepszy kolorek.


Ja.


Na mostku.


Pod budką.


Po prysznicu. Tyle że w jaskini.

Po Taroko pojechaliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy nocować. Prywatne kwatery, których właściciele prowadzą restaurację, głównie z rybami, które hodują we własnym stawie. Następnie ruszyliśmy na nocny rynek, żeby zjeść, ale też spróbować modnej na Tajwanie rozrywki, a mianowicie wszelkiego typu gier, które można spotkać u nas, gdy przyjeżdża cyrk. Czyli jakieś strzelanie do czegoś, trafianie do kosza, rzucanie w coś, itp. Zawsze można coś wygrać.


Co to jest?


Wiadomo! Superpopularne na Tajwanie pierożki.

Kupiliśmy też pełno fajerwerków i poszliśmy na plażę. Siedzenie na plaży i odpalanie fajerwerków, to też jedna z ulubionych Tajwańskich rozrywek. Z jedzenia najbardziej mnie zaskoczyła suszona kałamarnica na patyku :) oprócz tego, że była niedobra, to jeszcze wyglądała jakoś tak marnie. Reszta, jak zwykle tutaj, doskonała no i tania. Po powrocie jeszcze trochę posiedzieliśmy, ale wszyscy, jakoś zmęczeni po całym dniu, szybko położyli się spać.


Strzelamy sobie.


Z czego się tak cieszysz?

Rano po szybkim śniadaniu pojechaliśmy do portu, skąd ruszyliśmy na ocean, ażeby oglądać delfiny. Od razu jak tylko poczułem falę, trochę wiatru jakoś tak mi się dobrze zrobiło :) A byłem wyjątkiem, bo już po godzinie płynięcia, przynajmniej połowa pasażerów poczuła objawy choroby morskiej, oj kiepsko z nimi było :) No i w końcu znaleźliśmy delfiny, co trochę zabrało czasu, bo codziennie są one w nieco innym rejonie. Wrażenia niesamowite! Było ich pełno, pływały, a czasem nawet skakały ponad wodę. Zrobiłem dużo zdjęć, ale były tak szybkie, że ciężko coś uchwycić. Niemniej kilka z nich nawet się udało.


Widok z naszego okna. Nieźle trafilśmy :)


Nasza łajba.


No to płyniemy!


Udało się!


Popisy.



Po delfinach pojechaliśmy zobaczyć japońską świątynię, a następnie z powrotem do miejsca gdzie nocowaliśmy, tym razem jeść. Świeże rybki. A były one bardziej świeże niż się spodziewałem, bo smażone, jeszcze nieco się ruszały :/ Ale nie powiem, były przepyszne :)


Nie uciekać! Leżeć grzecznie!

Najedzeni pojechaliśmy jeszcze nad jakieś jezioro, ale nazwy nawet nie pamiętam. Popływaliśmy trochę rowerkami, całkiem przyjemnie. Później pojechaliśmy jeszcze do tzw. Wioski aborygenów. A na miejscu raczej słabe występy niby-aborygenów.


Wozimy się.


Sophie dała się porwać :)

Na sam koniec pojechaliśmy do restauracji, która właściwie serwuje tylko owoce morza i ryby. Można wybierać z akwarium, co się ma zamiar zjeść. Dodawać chyba nie muszę, że wszystko świeżutkie… :) Weekend szybko minął no i trzeba było wracać do Tajpej.


No piękny jesteś.


Wy też :)

Więcej zdjęć z Hualien i Taroko tutaj.