niedziela, 28 września 2008

"Happy birthday dear Maciej, happy birthday to you"

A to miła rzecz mnie spotkała. No więc w czwartek miałem urodziny. Ładne, bo 22. Zasadniczo nic to nie zmieniło, poza tym, że dokonałem corocznego bilansu, który miał dowieśc, że dokonałem wielkich rzeczy... Nie dowiódł. No ale jest następny rok, będzie lepiej :) Wrócmy do miłych rzeczy, które mnie czasem spotykają. Urodzinami się nie chwaliłem, bo i komu? W końcu nie znam tych ludzi na tyle dobrze, żeby wyprawiac przyjęcie. Zresztą nawet nie miałbym na to ochoty. Zatem dzień był zupełnie zwykły, no może poza paroma miłymi smsami (dzięki!). Ale zapomniałem, że jest facebook, przed którym nic się nie ukryje. Siedząc sobie spokojnie i marnując czas wieczorem w pokoju, nagle wpadło kilkanaście osób i zaczęło śpiewac mi "happy birthday". Trochę mnie to zaskoczyło, nie powiem, ale bardzo było mi miło. W końcu prawie obcy ludzie, a się dowiedzieli i chciało im się. Dostałem wino i prowizoryczny torcik o chlebowej podstawie i ciastkowej konstrukcji, przełożonej (a może przyklejonej) masłem orzechowym :) Świeczką była zapalniczka :) życzenie wypowiedziałem, czekam na realizację. Nie pierwszy raz zresztą. I się nie mogę doczekac. I byliśmy jeszcze na kolacji, i znowu wszyscy mi zaśpiewali :)

A w piątek to trochę byłem zaskoczony. Byliśmy z paroma osobami z akademika na imprezie. I co? Otóż, w toalecie całkiem przypadkiem spotkałem trzech polaków. Jeden z AE w Krakowie, drugi z eSGieHu, a trzeci z Poznania chyba. Wyglądało to mniej więcej tak, że ktoś mnie zapytał skąd jestem, a gdy mu powiedziałem, to słyszę z drugiego końca: "no nie mów, że mówisz po polsku" :) to się przyznałem, że mówię. A tamtych dwóch, to już nawet nie wiem skąd się tam wzięło. Wymieniliśmy numery, to może to ustalę.

No i dzisiaj niestety. Mówię niestety, bo znowu mamy tajfun, podobno może to byc najsilniejszy w tym roku. Generalnie wieje nudą, bo nigdzie iśc się nie da. Poza tym akademikowy bar jest w niedzielę zamknięty, więc nawet nie ma jak zjeśc. Więc póki co jestem o napoju zbożowym, jabłku i ciasteczkach. Spróbowałem zrobic parę zdjęc, ale nie oddają one tego jak to wygląda w rzeczywistości. W każdym razie robi wrażenie taka wichura. Współczuję im, bo oni to mają przynajmniej kilka razy w ciągu miesięcy letnich. Jeżeli jeszcze zdarza się w tygodniu, to przynajmniej nie ma zajęc, albo wolne w pracy :) ale teraz, podobnie zresztą jak ostatnio padło na weekend. No coż, takie tu życie. Z drugiej strony, gdy w Polsce ostatnio było 8-10 st. to tujaj były tropiki.


Gladys (z zapalniczko-świeczką) i Michelle (z tortem-prowizorką).


No teraz mam 22 lata.


A pod daszkiem też jest mokro.


Nie dały rady.





z 10. piętra.


Palmy walczące.

poniedziałek, 22 września 2008

Czang Kai-szek i polska etykietka

Po dwóch tygodniach wreszcie zdecydowałem się na pierwsze poważne zwiedzanie Tajpej. Wybraliśmy się z Frankiem (współlokatorem) około południa i zeszło nam do późnego wieczoru. Zobaczyliśmy ogromne mauzoleum Czang Kai-szeka. No to może w dwóch zdaniach kim był Czang Kai-szek. Otóż, gdy do Chin kontynentalnych po wojnie zawitała komuna, przepędziła wrogi obóz nacjonalistów, których przywódcą był właśnie Czang Kai-szek. Uciekł on ze swoją ekipą na Tajwan, gdzie z amerykańską pomocą utworzyli państwo. Do dzisiaj Chiny kontynentalne traktują Tajwan jak zbuntowaną prowincję, natomiast Tajwańczycy uważają, że to oni posiadają prawo do rządzenia całymi Chinami. Dlatego też Tajwan oficjalnie nazywa się Republiką Chińską, podczas gdy Chiny kontynentalne to Chińska Republika Ludowa. Od kilkudziesięciu lat w Tajwan wycelowane są chińskie rakiety, które na szczęście nie zostały odpalone, bo Tajwan jest bardzo mocno wspierany przez USA. No i ta dziwna sytuacja trwa sobie tak już od wielu lat. Czang Kai-szek jest tajwańskim bohaterem, chociaż też nieco kontrowersyjnym, bo po przybyciu na wyspę jego ekipa bardzo źle się obchodziła z rdzennymi Tajwańczykami. Mimo to doczekał się ogromnego mauzoleum, które jak już przed chwilą pisałem, dzisiaj odwiedziliśmy.

Widzieliśmy również Teatr Narodowy i Operę Narodową. Oprócz tego ogromny Pałac Prezydencki, a później byliśmy w rewelacyjnym Muzeum Sztuk Pięknych. Spędziliśmy tam sporo czasu i przyznać muszę, że niektóre instalacje były bardzo ciekawe. Na przykład spora wystawa poświęcona była walce z globalizacją i dzikim kapitalizmem. Wprawdzie trącało zachodnioeuropejsko-lewackim radykalizmem, wyrażającym się w filmach z jakichś walk ulicznych wszelkich anty-, alter- itp. globalistów, głównie o niemieckim rodowodzie. Bo tamtejsza młodzież ostatnio przecież się lubuje w lewicowym radykalizmie. Co mają do roboty, w końcu im za dobrze. Co mnie zaskoczyło, było kilka czeskich akcentów, ale przy innych wystawach. I jeden mały nasz. Mianowicie, był Zbigniew Brzeziński w charakterze jednej z kart w talii największych złych globalistów/kapitalistów. Niby tylko jako dwójka, ale postawili go koło samego Busha, tutaj jako As. Lekką dumę poczułem. No i jeszcze jeden polski akcent dzisiaj. I to mnie mocno zaskoczyło i ciągle nie mam żadnej koncepcji, dlaczego? No więc na koniec byliśmy w Carrefourze zrobić zakupy. Chcieliśmy kupić wino i znaleźliśmy skądinąd przeze mnie lubiane Carlo Rossi, które jest kalifornijskie. No i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że etykieta była w trzech językach: angielskim, francuskim i... uwaga... polskim. Poniżej dowód, że prawdę mówię. Dla ścisłości, była jeszcze doklejona etykietka po chińsku. Albo rośniemy w siłę, albo się pomylili.

No i jeszcze muszę o jedzeniu. Dzisiaj miałem szczęście, bo strasznie dobre rzeczy jadłem. A jedna szczególnie zapadła mi w pamięć. Omlet z ostrygami. I mimo, że z ostrygami, to na słodko. Przepyszny. W ogóle zaczynam się martwic o siebie, bo ciągle chce mi się jeść. I dużo myślę o jedzeniu. I nie mogę się doczekać jedzenia :) Muszę się opanować...

Więcej zdjęć z Tajpej tutaj.


Teatr Narodowy (i ja)


Mauzoleum Czang Kai-szeka


Jakieś inne mauzoleum.


Sam nie wiem co to.


Muzeum Sztuk Pięknych


Ximen



czwartek, 18 września 2008

Dzisiaj dobry dzień. Otóż dorobiłem się własnego roweru! Najtańszy jaki udało się znaleźć :) Jest piękny, błękitny, chiński i nie ma przerzutek. Hamulcom też do końca nie wierzę. Ale to wszystko nieważne, bo teraz już jestem mobilny. Pierwszą przejażdżkę wykorzystałem do znalezienia jakiegoś nowego miejsca na obiad. I dobra passa trwała  nadal, bo dziś jadłem jeden z najlepszych obiadów do tej pory. Już się nie mogę doczekać jutra, gdy znowu tam pójdę, bo dzisiejszy kurczak był wyśmienity :) Oczywiście to nie był taki zwykły kurczak. Był kurczakiem w przepysznym sosie pomidorowym, a do tego rzecz jasna masa dodatków (i nie mówię tylko o ryżu) jak mają tu w zwyczaju. Nawet herbata mrożona, którą wszędzie mają zbyt słodką, była ok. Nakręciłem się, chyba zaraz pójdę coś zjeść...

Przed chwilą sobie zrobiłem wieczorną przejażdżkę po kampusie, poniżej kilka zdjęć. I oczywiście to najważniejsze, jako pierwsze :D


Mój rower




Centrum sportowe NTU


Jeziorko

Znowu jeziorko



Szkoło witaj nam!!

Zaczęła się szkoła. I powiem szczerze, że chyba pierwszy raz nie narzekam z tego powodu. I nie zazdroszczę, że w Polsce wszyscy mają jeszcze 2 tygodnie wakacji (esgieh wprawdzie tylko kilka dni, ale zawsze to coś). Co więcej, w poniedziałek pierwsze zajęcia miałem już o 9, więc skończyło się długie spanie. I nawet mojego entuzjazmu z powodu początku szkoły nie ostudziła pogoda. A w poniedziałek jeszcze pogoda była tajfunowa. Zarzuciłem bluzę, wziąłem swój seledynowy parasol (jeden z trzech, których zdążyłem się dorobić, bo tak to jest jak się nie ma ze sobą parasola zawsze, a tu potrafi lać 8 razy w ciągu dnia, no i trzeba kupować za każdym razem nowy) no i ruszyłem do szkoły. Na kampusie już były tłumy żółtków, którzy twardo, nie przejmując się aurą, zmierzali  na pierwsze zajęcia. Po dwudziestu minutach walki z własnym parasolem, wiatrem i wodą dotarłem  na miejsce. Pierwsze zajęcia nosiły nazwę Leadership Practice, ale jak się okazało wcale oni nie mają zamiaru nam podpowiedzieć jak zostać jakimś tam leaderem. W praktyce to my mamy stworzyć strategię dla nich, jak zostać wiodącym programem MBA na świecie. Ciekawe co z tego wyjdzie. Póki co podzieliliśmy się zadaniami, które będziemy realizować w mniejszych grupach. No i profesor, który prowadzi zajęcia jest bardzo fajny, więc może jakoś to będzie. Poźniej wybrałem się na zajęcia, które dla mnie mogą być bardzo ciekawe. East Asia Political Economy. Tylko, że chyba nie uda się tam chodzić, bo w tym czasie są inne zajęcia, które powinienem zrobić, bo są odpowiednikiem zajęć na esgiehu. No ale zobaczymy. Przedmiot zapowiada się super, chociaż profesor, który prowadzi wydaje się beznadziejny. Poza tym trzeba jakąś poważną pracę pisać, a oprócz tego jest egzamin, więc nie wiem czy mi się chce w to bawić. W ogóle w ciągu pierwszych dwóch tygodni możemy chodzić na wszystkie zajęcia, tak żeby sobie na spokojnie zdecydować, co wybieramy. Coś tam sobie już wytypowałem, chociaż i tak ostatecznie to zależy od tego kiedy będą zajęcia z chińskiego, bo może być jakaś kolizja. A chiński dopiero od przyszłego tygodnia.

Oprócz szkoły, którą rzeczywiście póki co się cieszę (ciekawe jak długo), to istnieje tu też jakieś życie towarzyskie :) Wprawdzie spędzanie czasu z Amerykanami wszelkiego pochodzenia, którzy dominują na moim piętrze wciąż mnie jakoś nie wciąga, ale ludzie z mojego wydziału wydają się, przynajmniej w części, bardzo sympatyczni. Wczoraj byliśmy na imprezie w mieście no i nawet się nie spodziewałem, że wrócę do domu o 5. Ale było super, tym bardziej, że open bar za 350 NTD, przy tutejszych cenach alkoholu to całkiem niezła okazja.

Muszę się wziąć wreszcie za zwiedzanie Tajpej, bo póki co to zbyt wiele jeszcze nie widziałem. W weekend mam zamiar się gdzieś wybrać, to może jakieś zdjęcia zrobię. No i na koniec będę złośliwy. Jako, że w Polsce jest kilka stopni (7?) i popaduje deszcz, to chciałem powiedzieć, że w Tajpej było dzisiaj 35 stopni i bezchmurne niebo :P

sobota, 13 września 2008

Nareszcie Tajwan!

Powoli, po kilku dniach oswajam się już z życiem w Tajpej. Wprawdzie, wciąż coś mnie zaskakuje, ale przyzwyczajam się coraz bardziej. Póki co jednak przechodzę okres irytacji Chińczykami, o czym ostrzegano nas w książeczce, którą dostaliśmy z uniwersytetu. To podobno normalny etap po kilkunastu dniach, kiedy człowiek ma ich dośc. Ale wg wspomnianej instrukcji, potem ma byc etap akceptacji dla odmiennej kultury i już będzie super. W każdym razie wczoraj najbadziej miałem dosyc ich bezmyslnego przemieszczania się po chodnikach, na których i tak jest już ciasno, a oni to jeszcze utrudniają. Mało brakowało, a niejednemu Chińczykowi nawrzucałbym :)

Poza tym Tajwańczycy (tak wolą, żeby o nich mówic) są bardzo mili i to wszędzie. Najbardziej lubię chyba panią ze sklepu w akademiku, która dosłownie biegnie i woła do mnie na powitanie. I tak codziennie, więc chodzę tam często i wydaję coraz więcej. Przydzieleni mi z uniwersytetu Buddies, czyli tacy opiekunowie też są bez zarzutu. Zostałem odebrany z lotniska, oprowadzony, a nawet Claudia była ze mna o 6:20 rano(!!!) kupowac rower, co się zresztą nie udało, bo trzeba było byc tam chyba o 5, żeby się załapac, zanim wszystkie wykupią. Szkoda trochę, bo zamiast taniego używanego roweru za 400 NTD (32 zł), to muszę sobie kupic nowy za przynajmniej 2000 NTD. Niby to też nie jest jakoś specjalnie drogo, ale jednak na kilka miesięcy wystarczyłby używany. Oprócz tego poczyniłem już inne niezbędne zakupy, czyli materac, kołdrę, poduszkę i telefon. Mieliśmy też Orientation Day, gdzie wszystko nam opowiedziano i mieliśmy szansę się poznac. W College of Management jest ok 60 osób z wymiany, z tego większośc z krajów europejskich. Była też wspólna kolacja, strasznie długa, więc już trochę się zapoznaliśmy.

Tajpej jeszcze jakoś porządniej nie zwiedziłem, ale mam cały semestr, więc póki co się nie spieszę. Jak na razie bardzo podobał mi się Nocny Targ w dzielnicy Shilin, gdzie można poczuc chińską atmosferę. Jest to tak naprawdę kilka wąskich uliczek, na których handel zaczyna się dopiero wieczorem. Można tam kupic chyba wszystko, od jedzenia, przez ciuchy po podrabianą biżuterię. Spróbowałem kilku dziwnych lokalnych specjałów, ale nie smakowały mi. Może następnym razem trafię na coś lepszego. W każdym razie na samym targu jest strasznie ciasno, ciężko się przecisnąc i co chwile tylko widac jak ktoś wchodzi na krzesło i przez mikrofon reklamuje te oferowane przez siebie cuda.

Parę słów o kampusie. A to dlatego, że rzeczywiście na to zasługuje, bo jest ogromny, prawie jak niewielka dzielnica, gdzie są tylko budynki uniwersytetu. A uniwersytet nazywa się National Taiwan University i co co chwilę nam podkreślają jest najstarszym, największym i oczywiście najlepszym na Tajwanie. Kampus jest świetnie wyposażony, oprócz budynków poszczególnych wydziałów jest tu ogromne i nowoczesne centrum sportowe, pełno zieleni, jeziorko, masa kawiarni i restauracji itd. Można w ogóle stąd nie wychodzic, bo jest chyba wszystko :) Tylko muszę miec ten rower, bo z akademika na zajęcia mam 20 min piechotą i szkoda czasu i sił na ciągłe chodzenie. Tu zresztą jest to tak zorganizowane, że wszędzie są parkingi dla rowerów, więc nie ma problemu z ich zostawianiem.

I no i na koniec pogoda. I to trudny temat, bo w ciągu tygodnia mieliśmy sporo deszczu. I to nie jest deszcz taki jak w Polsce, to jest jak prysznic, wystarczy pół minuty i jest się przemoczonym. I do tego potrafiło padac po 7, 8 razy dziennie, a pomiędzy tym 35 st. i słońce. Wilgotnośc trudna do zniesienia. A teraz uderzył tajfun Sinlaku, co oznacza, że w ogóle nie wychodzi się na zewnątrz, bo leje i do tego jest naprawdę silny wiatr. Wszystko jest podobno pozamykane wtedy. No więc trochę dzisiaj nudno. A tajfun ma byc jeszcze jutro. Przez niego odwołano grilla na którego mnie zaprosił Greg (Buddy) ze swoimi znajomymi i jutrzejszą imprezę, którą organizuje samorząd studentów, bo jest jakieś ważne święto. No ale takie życie tutaj. Gdy przychodzi tajfun, to wszystko jakby staje w miejscu.

Aleja palmowa NTU, z tyłu biblioteka.

National Taiwan University

W tle Taipei 101 - najwyższy wybudowany wieżowiec na świecie (Bo w budowie są już wyższe)

Budynki College of Management


Świątynia buddyjska

środa, 10 września 2008

Specjaliści od kontrastów

Długo nic nie pisałem, bo niestety w hotelu w Manili nie było internetu. Teraz postaram się to trochę nadrobić. Niestety nie udało się dotrzeć na żadną plażę, bo nie było już biletów, dlatego całe cztery dni spędziliśmy w Manili. Szkoda trochę tej plaży, bo to przecież główna atrakcja na Filipinach, ale może jeszcze uda się tu raz przylecieć w trakcie semestru, bo bilety są bardzo tanie. Ja zresztą jestem ciągle nakręcony na nurkowanie, więc się posataram, żeby tu wrócić :) Ale wtedy już w ogóle bez zatrzymywania się w Manili, bo niestety ale muszę stwierdzić, że tutaj nie ma aż tylu atrakcji, żeby wracać. Cztery dni spędzone tutaj zupełnie mi wystarczą, przynajmniej jak na razie. A to dlatego, że ani nie ma zbyt dużo do zobaczenia, ani szczególnie dużych możliwości spędzania wolnego czasu. I to pomimo, że Metro Manila jest ponad 11 milionową aglomeracją. Dość szybko można odnieść wrażenie, że wszystko jest takie samo. Tzn. po początkowych wrażeniach, związanych z innością tego miejsca, wszystko wydaje się podobne, tzn. biedne, brudne, niezorganizowane. Na tym tle wyróżnia się tylko Intramuros, które ma kilka zabytów (chociaż też podobnie zaniedbanych), Makati, które jest najbogatszą dzielnicą biznesową, gdzie jest względnie normalnie i dookoła pełno wysokich biurowców no i może pola golfowe, których jest tu pełno. To dosyć uderzający widok: przez siatkę widać pięknie oświetlone pole golfowe, gdzie kilku zadowolonych panów sobie gra, a już przy siatce dwóch biedaków przeszukuje worki ze śmieciami w poszukianiu czegokolwiek, co może choć trochę ułatwić im życie. Widok wcale to nie rzadki. No cóż, trzeci świat. Można odnieść wrażenie, że państwo na Filipinach w ogóle nie spełnia swoich funkcji, że jest tak instytucjonalnie słabe, że może aż szkodliwe. I właściwie jakoś to wszystko funkcjonuje, tylko dlatego, że ludzie próbują coś robić. Dobrym przykładem jest komunikacja miejska, której właściwie nie ma. Są za to jeepneye, czyli prywatny substytut, choć słabo zorganiozwany, ale jednak jakoś działający.

Próbowaliśmy znaleźć jakieś miejsce z klubami, knajpami. Najwięcej jest ich w dzielnicy Malate, ale przyznać trzeba, że choć czuć tam tutejszą atmosferę, jest wesoło, to chyba jednak nie jest to najprzyjemniejsza okolica. Zresztą można odnieść wrażenie, że połowa tych "klubów", to raczej burdele. Zresztą, co przykre, wszelka prostytucja tutaj kwitnie. Po Malate trafiliśmy do ogromnego centrum handlowo-rozrywkowego Greenbelt w Makati. To chyba takie miejsce dla tutejszych nielicznych bogaczy i turystów. Zresztą zabrali nas tam Filipińczycy, którzy raczej wyglądali na lepiej sytuowanych. Samo centrum jest rzeczywiście na poziomie, oprócz drogich marek, można znaleźć tutaj kilkadziesiąt klubów i knajp, czynnych do późnej nocy. Pełno tu turystów i czekających na nich dziewczyn. Swoją drogą wykazaliśmy się sporą naiwnością na początku :) No więc wchodząc do jednego z takich klubów od razu zaczeły nas jakoś tam zaczepiać cztery dziweczyny. Naiwnie uwierzyliśmy w swoją atrakcyjność, spowodowaną może europejskimi rysami :) Nie tylko one nas zaczepiały, co chwilę któreś coś od nas chciały. Jednak nie daliśmy się i wkrótce zorientowaliśmy się o co chodzi. Gdy lepiej przyjrzeliśmy się kto siedzi dookoła, to okazało się, że przy stolikach można spotkać podstarzałych, otyłych i obleśnych Amerykanów, ewentualnie Autralijczyków, którzy właśnie poznają tu swoje nowe "dziewczyny", które skądinąd w większości były bardzo ładne. Widok generalnie żenujący, mi się robiło wręcz niedobrze widząć tych "turystów" dobierających się do swoich "przyjaciółek". No ale taki świat podobno. Zresztą potem zacząłem na to zwracać bardziej uwagę i doszedłem do wniosku, że to się dzieje wszędzie w Manili. I niestety człowiek jest zmuszony oglądać ten żenujący efekt naturalnego zepsucia ludzkości, bo natrafia się  a niego bez przerwy.

W całej Manili jest chyba jedna pozytywna rzecz: ludzie. Oni wydają się naprawdę szczęśliwi, są aż do przesady sympatyczni. To mnie chyba tu najbardziej zaskoczyło, bo żyje się im bez porównania gorzej niż nam, a to jednak my całe życie narzekamy.

Więcej zdjęć z Manili tutaj. Jutro napiszę trochę o Tajwanie.







piątek, 5 września 2008

Trzeci swiat, dziwny swiat.

Na początek kilka zdań o ostatnim dniu w Hong Kongu. No więc na koniec raz jeszcze ruszyłem na wyspę Hong Kong. Chciałem się dostać na górę Bank of China Tower. No ale po zejściu z promu najpierw mija się ten najwyższy wieżowiec w HK czyli International Finance Centre. Dlatego spróbowałem najpierw tam. Jeszcze zanim tam wszedłem chciałem zrobić kilka zdjęć z zewnątrz, tym razem z bliska. No i tak sobie robię te zdjęcia i podchodzi do mnie ochroniarz i mówi, że tu nie wolno robić zdjęć. No to ja na to, że dobrze i pytam się czy można się dostać na samą górę. Okazało się, że na sam szczyt nie można, ale da się na 55. piętro (wszystkich jest osiemdziesiąt kilka). No i zapytał się skąd jestem. Gdy usłyszał, że z Polski, to najpierw zaczął do mnie parę zwrotów po Polsku mówić i tak się cieszył, że aż się zdziwiłem, co mu ta Polska takiego dobrego zrobiła :) Okazało się, że mieszkał jakiś czas w Londynie i ma pełno znajomych Polaków, nawet zaczął ich imiona wymieniać. I tak się rozgadał, że sam w końcu musiałem mu przerwać. A swoją drogą, to jestem zaskoczony, że właściwie każdy, kto mnie pytał skąd jestem, wiedział gdzie jest Polska. I chyba nie było to takie grzecznościowe, bo wielu coś mówiło konkretnego o Polsce. Nawet jedno starsze małżeństow z Australi opowiadało, że swego czasu całą Polskę objechali. No i wjechałem na to 55. piętro. Widok niezły, chociaż po tym co widać z The Peak, to już nic tu chyba nie może zaskoczyć. Ale co ciekawe na 55. piętrze ma siedzibę Hong Kong Monetary Authority, czyli chyba taka ich Rada Polityki Pieniężnej. I w tym pomieszczeniu z którego można było oglądać miasto była wystawa całej historii pieniądza w HK. Samo w sobie byłoby to nudne, gdyby nie to, że były tam wplecione wszelkie inne ważne wydarzenia w HK, ale też na całym świecie. No i nawet była informacja o upadku komuny w Europie Śr.-Wsch. Potem poszedłem zobaczyć najdłuższe na świecie schody ruchome (nie jest to jedna instalacja, tylko kilkanaście, jedne po drugich). Przecinają one całą prawie dzielnicę Mid-Levels, która leży na wzgórzu. Jedzie się na górę aż 16 min. No i na koniec jeszcze przejechałem się słynnym tramwajem piętrowym, ale był taki tłok, że ledwo z niego wyszedłem. Generalnie więc, najważniejsze rzeczy w HK udało mi się zobaczyć przez te parę dni. Z tych głównych atrakcji, to nie zobaczyłem ogromnego posągu Buddy, ale podobno zabiera to pół dnia, więc już mi się nie chciało. Ale i tak widać go było dosyć dobrze z samolotu, tuż po starcie. No i nie udało się pojechać do Chin. A to dlatego, że był kłopot z wizą, bo w piątek po przylocie biuro było już zamknięte, więc mogłem pójść złożyć wniosek dopiero w poniedziałek. Okazało się, że przez olimpiadę nie można teraz wyrabiać wizy tego samego dnia. Najwcześniej powiedziano mi, że może być na wtorek na 14. A przecież w poniedziałek wybierałem się do Makao i nie mógłbym, bo musiałbym zostawić paszport do wyrobienia wizy. Zostałaby mi tylko środa na Chiny, a to trochę mało zważywszy jeszcze, że przyspieszone zrobienie wizy kosztowałoby ok. 300 zł. Spróbuję może w trakcie semestru tam pojechać, zobaczymy jak to będzie. Poza tym spotkałem jeszcze trzy Polki z Poznania, które latają tu co chwilę w interesach i odradzały mi wycieczkę do Shenzhen i Kantonu, bo poza fabrykami, to niewiele tam jest. No nic, trochę mi szkoda, ale jeszcze nic straconego.


No to teraz trochę o moim wczorajszym, pierwszym zwiedzaniu Manili. Skuszony dobrymi cenami, wziąłem taksówkę spod hotelu i pojechałem do centrum Manili. Właściwie to jest takie historyczne centrum, jeszcze z czasów hiszpańskich - nazywa się Intramuros. No i taksówkarz na mnie postanowił zarobić. Poprzednio zapłaciłem za dojazd z lotniska 200 PHP, a teraz za podobną odległość, no może nieco dłuższą chciał 1000 PHP!! I tak się udało shandlować na 600 PHP, ale i tak myślę że mocno to było zawyżone. Na skrzyżowaniach często do samochodów podchodzą żebracy i chcą pieniędzy. I tak do mojego okna podeszła mała dziewczynka (jest na zdjęciu) i mówi "give me money" :) Z jednej strony było to zabawne, bo była całkiem wesoła, z drugiej mocno przygnębiające. Na miejscu oczywiście od razu pojawił się Pan z ofertą przejażdzki taką niby dorożką po całym tym Intramuros. Nie chciał dużo, bo 250 PHP, a że było już ciemno, to wziąłęm tą przejażdżkę. I to był dobry pomysł, bo rzeczywiście objechaliśmy wszystkie ważne miejsca tam i gdy chciałem to się zatrzymywał, żeby zrobić zdjęcia. Poza tym opowiadał dokładnie o wszystkim. Jak się okazało większość zabytków została zburzona w czasię II wojny światowej. Niestety tutaj nic nie udało się odbudować, np. kościół, który miał dwie wieże, teraz ma już tylko jedną, bo drugą zbombardowano. W ogóle cała ta najstarsza dzielnica Manili jest strasznie zrujnowana, poza tym jest tam strasznie ciemno i jakoś tak mało przyjemnie. Jedno, co jest tutaj takie pozytywne, to uniwersytety. Mieszczą się tu cztery uczelnie wyższe, w tym dwie najstarsze, jedna założona w 1611 roku, a druga w 1620. Dlatego wokół nich jest pełno studentów i jakoś tak życie tętni. Gdy wróciliśmy na miejsce, to poszedłem coś zjeść, pełno wokół tych restauracji żebraków, głównie dzieci. I tak jedząc cały czas widziałem jak patrzy się na mnie mały chłopak przez okno i wyciąga ręke, żeby mu coś dać. Potem poszedłem jeszcze do głównego parku w Manili. Tutaj były tłumy ludzi, wielu leżało na ziemi i odpoczywało, ale co ciekawe było tam strasznie cicho, tak jakby nikt nic nie mówił. Park był całkiem ładny. Doszedłem do takiej szybkiej kolejki naziemnej i nią dojechałem w stronę Makati kilka stacji. Stamtąd chciałem wziąć taksówkę, ale najpierw zatrzymał się jeepney, czyli ten śmieszny samochodzik, taki przedłużany jeep, których tu jest pełno. One chyba zastępują autobusy miejskie, których tu w ogole jeszcze nie widziałem. Mając mapę w ręku mówię kierowcy gdzie chce jechać i pytam czy on tam jedzie. On na to, że tak, więc wsiadłem. To była rewelacyjna przejażdżka, bo siedziałem z przodu, gdzie nie ma w ogóle drzwi, więc trzeba się dobrze trzymać, bo oni jeżdżą ostro :) Śledząc mniej więcej jak jedziemy, okazało się, że w zupełnie innym kierunku niż chciałem :) Pojechaliśmy na stację tankować (paliwo po 55 PHP, czyli ok. 2,5 zł), więc powiedziałem kierowcy, że to nie tu gdzie chciałem. Spojrzał na mapę, po czym zaczęły się konsultację z pasażerami, których z tyłu było pełno. Chyba się zgodzili, żeby mnie podwieść, bo zawrócił. Po kilu skrzyżowaniach zatrzymał się przy innym jeepneyu i ustalili, że tamten jedzie w moje strony i mnie weźmie. No więc trzeba się było przesiadać. Chciałem zapłacić za dotychczasową jazdę, ale nie chciał wziąć pieniędzy ode mnie. Powiedział, że tamtemu zapłacę. Strasznie to było miłe. Zresztą oni tu są bardzo mili, chyba wszyscy. W każdym sklepie, barze, ktoś otwiera drzwi przy wejściu i wyjściu i zawsze jest "good morning sir" z szerokim uśmiechem na twarzy. I tak wszędzie i zawsze kończą "sir" :) W każdym razie zostałem dowieziony pod sam hotel. Miałem zapłacić 8,5 PHP, czyli... czterdzieści kilka groszy :) Aż było mi głupio i zostawiłem więcej. I taki był pierwszy dzień, a właściwie wieczór tutaj. Z jednej strony jest tu ciekawie, bo inaczej, a ludzie są bardzo mili, ale z drugiej strony można poczuć przygnębienie tą trzecioświatową biedą, która jest wszędzie dookoła. Dzisiaj przylatuje Piotrek, który będzie ze mną przez semestr na Tajwanie i który już tam jest od połowy lipca. Także od dzisiaj wreszcię będę miał jakieś towarzystwo.

Wiecej zdjec tutaj.


czwartek, 4 września 2008

Dotarlem kilka godzin temu do Manili, na Filipiny. Samolot mialem o 8:25, co "wymusilo" na mnie brak snu dzisiaj., bo stwierdzilem, ze sie nie obudze o 5, zeby spokojnie dojechac na lotnisko. No wiec byla nocna kawa i jakos wytrzymalem. Na przystanku o 5:30 (!!) spotkalem bardzo mila staruszke, Angielke, ktora wracala z Nowej Zelandi od corki i miala tu jeden dzien w HK. To sobie przynajmniej pogadalismy cala droge, wiec sie nie nudzilem :) Na razie jeszcze wlasciwie nic nie widzialem, jedynie to co z taksowki dalo sie zauwazyc. A to dlatego, ze padniety poszedlem spac. Pierwsze spostrzezenia mam takie, ze jest bardzo tanio. Za taksowke, ktora z lotniska zawiozla mnie do hotelu, a troche to trwalo zaplacilem 200 PHP czyli jakies 10 zl!!! Super :) Sam hotel jest troche obskurny, mimo, ze na zdjeciach wygladal calkiem niezle. Ale za to obsluga jest supermila. A znajduje sie w dzilnicy Makati, ktora jest glowna dzielnica biznesowa Manili, wlasciwie to dominuja tu wiezowce, wiec troche nie czuc tego filipinskiego klimatu jak na razie. W kazdym razie ruszam sie rozejrzec po miescie. Jak bede mial zdjecia, to cos wrzuce pozniej.

wtorek, 2 września 2008

Europa w Azji - Makao i Ocean Park

Wczoraj udało się dotrzeć do Makao. Co 15 min pływają tam jakieś promy. Ja popłynąłem TurboJetem z Macau Ferry Terminal w Central. Bo można jeszcze z Kowloon. Podróż jest w miarę szybka, trwa godzinę. Na promie poznałem dziewczynę z Singapuru, która mieszka w San Francisco, gdzie robi właśnie MBA, więc meliśy o czym gadać przynajmniej. Jak się okazało, przyjechała na krótkie wakacje, tzn. od soboty do poniedziałku... z San Francisco :) Też była sama, więc zdecydowaliśmy, że będziemy zwiedzać razem. Najpierw, po wyjściu z promu podjechaliśy autobsem do Largo do Senado, czyli takiego tutejszego rynku. Stara część Makao wygląda zupełnie niechińsko. Jako, że jest to była kolonia portugalska, jest tu zupełnie europejsko, zresztą mówią, że to najbardziej europejskie miasto w tej części Azji. Chociaż można odnieść wrażenie, że to wszystko jest jakby trochę sztuczne. Pełno tu katolickich kościołów i zabudowy w stylu kolonialnym. Obejście starszej części miasta trwa kilka godzin. Oprócz starszych budynków, pełno tutaj kasyn, zbudowanych w kiczowatym stylu. Największe z nich Grand Lisboa, widać z wielu punktów miasta (prawie jak Pałac Kultury, tyle ze to jest złote :)). Na ulicznych stoiskach serwują szereg lokalnych specjałów. Ja spróbowałem mięsa, które jest w formie cienkich płatów. Są przeróżne smaki, może być na ostro albo na słodko. Bardzo dobre. Pin (ta Singapurka) mówiła, że u nich też to jest popularne. Oprócz tego próbowaliśmy ciasteczek, które są niby słodkie, ale w środku z mięsem rybim chyba. Dziwne to połączenie. Są tam całe sklepy, w których można dostać przeróżne ciasteczka i większość z nich można najpierw spróbować (oczywiście na tym poprzestawałem :)). Na końcu wycieczki była stara lokalna świątynia, chyba buddyjska. Była dosyć duża i "wmontowana" w skałę. Miejscowi modlili się tam, zapalająć przy tym kadzidełka. Później wsiadłem w autobus (już sam, bo Singapurka pojechała do Hong Kongu, bo miała samolot), który objechał całe miasto dookoła. I tu już było bardziej chińsko. Tak właściwie, to aż za bardzo. Całe te dzielnice sprawiają wrażenie strasznie biednych, wręcz slumsów. Poza tym jest tu strasznie ciasno, a ludzie żyją w kilkudziesięcio piętrowych blokach, które tak na oko remontu nigdy nie zaznały. To jest o tyle dziwne, że samo Makao, który jest miastem 0,5 milionowym, ma PKB per capita w parytecie siły nabywczej takie jak Włochy. Jest tu więc ogromne rozwarstwienie dochodów. Podobnie zresztą jak w Hong Kongu, gdzie bywa też miejscami bardzo biednie. Dlatego dochodzę do wniosku, że nie ma co się zachwycać liberalizmem ajatyckim, który buduje piękne biurowce, ale za to sporo ludzi żyje obok nich w dużej nędzy (Hong Kong jest uznawany za państwo o największej wolności gospodarczej na świecie). Chyba doceniam coraz bardziej "społeczną gospodarę rynkową" czy jak to tam Niemcy kiedyś nazwali, która daje Europeczykom całkiem niezłe życie. No dobra, ale mniejsza z ekonomią. W Makao co roku odbywa się Grand Prix Macau na motorach i w formule 3, a ścigają się po ulicach miasta, m. in. ulicą, która dochodzi do terminalu promowego.
A dzisiaj spędziłem masę czasu w Ocean Parku, czyli parku rozrywki, który jest położony na południu wyspy Hong Kong. Park jest świetnie umiejscowiony na wzgórzach nad morzem. Ma dwa wejścia, z jednego na górę wjeżdża się schodami, natomiast z drugiego kolejką gondolową. Jest tu kilka fajnych atrakcji i kilka raczej słabych, np pierwsza rzecz której spróbowałem, czyli "wzburzona rzeka", po której to płynie się łódeczką, a wychodzi się mokrym :) Także mało tego, że lało się ze mnie z powodu temperatury, to jeszcze zlało mnie na łódce :) Są dwa rollercoastery, jeden jest raczej mały, ale niezłe wrażenia, a ten większy był też niezły, ale myślałem, że będzie lepiej. Oczywiście jest akwarium, gdzie jest masa ogormnych ryb, płaszczek, żółwi, itp. Są nawet rekiny. Ale największą atrakcją jest Ocean Theatre, gdzie są pokazy z delfinami i fokami. Naprawdę są niesamowite te akrobacje. Ogólnie było całkiem fajnie, a park się właśnie rozbudowuje, więc pewnie bedzie tam jeszcze lepiej.

Wiecej zdjęć z Makao tutaj.

Więcej zdjęć z Ocean Parku tutaj.