piątek, 13 lutego 2009

Koniec

W Ho Chi Minh w końcu musieliśmy się rozdzielić. To znaczy ja z Jessicą i Andreasem polecieliśmy do Makao, a Magda została na kilka dni, a później wybiera się jeszcze do Kambodży. W Makao na lotnisku z kolei trzeba się było rozstać z Jessica i Andreasem, którzy zostali tu dwa dni, a potem na jeszcze kilka pojechali do Chin. Ja wsiadłem w prom i popłynąłem do Hong Kongu, skąd miałem lot do Londynu. W Hong Kongu miałem jeszcze kilka godzin, więc spotkałem się z moim współlokatorem z Tajpej Frankiem i jego dziewczyną, którzy tu mieszkają. Było bardzo miło, zabrali mnie na obiad, a potem do kawiarni. O kawiarni piszę, bo to bardzo ciekawe miejsce. Mianowicie jest to kocia kawiarnia, to znaczy jest tam kilkanaście kotów, które swobodnie sobie w owej kawiarni żyją. Chodzą po fotelach, stołach, chcą żeby je głaskać oczywiście. No i na początku szczególnie upodobały sobie moją walizkę :) Po kilku miłych godzinach, trzeba było jechać na lotnisko. Niestety lot miałem bardzo ciężki, bo się rozchorowałem. 12 godzin było dość koszmarne, ale jakoś przetrwałem. Potem niestety czekało mnie dość długie koczowanie na lotnisku w Londynie, bo było za zimno i do tego lało, żeby pójść gdzieś do miasta. Do tego nie miałem żadnych ciepłych ubrań, więc wymarzłem tam potwornie. No ale doczekałem się w końcu lotu do Krakowa i wycieczka się skończyła.

Skończyła się wycieczka, skończył się semestr. Ale już myślę jakby tu do Azji wrócić… coś wymyślę :)

KONIEC


Frankie i Karen.


Z Karen.


O co im chodziło?


W kawiarni.


Garfield.


Wieczorna toaleta.


Historyczny wpis.


Ostatnie chwile w Azji.


A tu jest tak...

czwartek, 12 lutego 2009

Sajgon

Sajgon, jak już pisałem wcześniej zrobił na nas bardzo pozytywne wrażenie. Różni się od Manili nie tylko tym, że jest czystszy, normalniejszy i nie spowity smrodem, ale też człowiek popada w inny nastrój. W Manili jest się przygnębionym, wkurzonym na niesprawiedliwość, itd. Tutaj wprost przeciwnie. Optymizm się w człowieka wlewa jak widzi jak szybki postęp się tu dokonuje. Bo Wietnam, podobnie jak Chiny rozwija się w tempie niespotykanym. I widać, że życie się tu poprawia. W Manili można mieć poczucie, że 20 lat temu było tam prawie tak samo, a i za kolejne 20 lat wiele się nie zmieni, bo i nic na to nie wskazuje. Naładowani tym optymizmem ruszyliśmy zwiedzać. Właściwie trzeba przyznać, że w samym mieście nie ma za wiele do oglądania, może poza kilkunastoma ładnymi budynkami, które pozostały po kolonialnym francuskim panowaniu. No więc do zobaczenia są jakieś pałace, kilka ładnych kościołów i muzea. Nic, może poza mauzoleum Ho Chi Minha (jakże by inaczej), nie zachwyca.


Ho Chi Minh i jego mauzoleum.


Kościół.


Pałac zjednoczenia.


Zmotoryzowani.


Sierpy i młoty wciąz w uzyciu :)


Lokalny Orlik.


Nasza ulica.


Szalony fotoreporter :)

Ale nie o zabytki w Sajgonie chodzi, a o życie. A to od naszego różni się niewyobrażalnie. Chaos, bałagan, ale za to ile w tym życia! Azja pełną gębą! Taki Sajgon :) Najlepszy dowód to ruch uliczny, bo to zauważyć najłatwiej. Już z samolotu widzieliśmy, że na ulicach jest bardzo mało aut, za to dziesiątki tysięcy motorów. Tajpej, które też ilością skuterów robi wrażenie, nie ma startu do Sajgonu. Najciekawsze jest to, że tutaj nie jest jak w Europie, tzn. nikt się za bardzo przepisami nie przejmuje, a jednak to wszystko działa. No więc i my zapragnęliśmy poczuć klimat sajgońskiej ulicy i w tym celu pożyczyliśmy motory. Ale nie skutery jak na Tajwanie, ale prawdziwe motory, takie z biegami :) Ja w życiu na motorze nie jeździłem, więc postanowiłem się w końcu nauczyć. Chwilę czasu potrzebowaliśmy, żeby się odnaleźć w tym zgiełku, ale już po jakimś czasie wkręciliśmy się. Nieprawdopodobne wrażenie, gdy jedzie się w tym tłumie, nikt na przepisy nie zważa, a jednak wypadków nie widać. Najlepsze są oczywiście skrzyżowania, bo na większości nie ma świateł, a nawet jak są, to i tak skręty w lewo to nie to samo co u nas. Tutaj nikt się nie zatrzymuje, tylko po prostu dwa strumienie się krzyżują i przenikają. Trzeba być czujnym, ale też się nie bać, tzn. nawet jak ktoś jedzie prosto na Ciebie, musisz jechać dalej, a nie zatrzymywać się. Jakoś zawsze się wyminiecie. I to naprawdę działa! Zresztą myślę, że jakby jeździli tak jak my, to przy tym natężeniu ruchu staliby w korkach non stop. A tutaj ruch jest płynny i korków jako takich nie ma. No tak, motoru w Sajgonie długo nie zapomnę. Przez dwa dni objechaliśmy spory kawał miasta, dwukrotnie nawet się zgubiliśmy (co nie było trudne w tym tłumie), a nie mając telefonów, trzeba było się spotkać dopiero w hotelu.


Jedziesz!


Rondo.


Tylko spokojnie.





Druga ważna rzecz to noc. A noce były bardzo rozrywkowe. Zaczynaliśmy od taniego piwa w lokalnych barach. A lokalne bary to też ciekawa sprawa, bo wyglądają na speluny, często siedzi się na plastikowych krzesełkach właściwie na ulicy. To typowe w Azji, raczej nie do pomyślenia u nas. Ale mają takie bary swój klimat, a przede wszystkim baaardzo niskie ceny. W jednym z takim barów piłem najtańsze piwo w życiu, tzn. 1l kosztował 11000 dongów, czyli nieco ponad 2 złote. Było to też najgorsze piwo jakie piłem w życiu. To chyba nawet logiczne. Dodam tylko, że śmierdziało jak kanalizacja. Umęczyliśmy się potwornie, ale daliśmy radę. Po tanim piwie można było iść do klubu, gdzie już tak tanio nie było, ale za to bawiliśmy świetnie no i do rana… a niektórzy dłużej :)


Tego nigdy więcej, chocby za darmo...


Bifor.


Fajni Polacy, których spotkaliśmy.


Wietnamska kolacja.


Obiad.

No i na koniec ciekawa rzecz, czyli pozostałości po wojnie wietnamskiej. Wprawdzie wybrał się tam tylko Andreas, ale my widzieliśmy zdjęcia. Są to wielokilometrowe tunele (zdecydowanie dla małych Wietnamczyków), a także wymyślne pułapki, zastawione na bezradnych Amerykanów.

Tutaj więcej zdjęc.


Tunel wojenny.


Oj, to nie było przyjemne...

poniedziałek, 9 lutego 2009

Delta Mekongu

Podróż do Wietnamu zaczęliśmy od tego, że ledwo zdążyliśmy na samolot. Właściwie gdyby nie to, że pani była bardzo miła, to nie polecielibyśmy, bo dotarliśmy do terminalu grubo po zamknięciu check-inu. No cóż, chcieliśmy zaoszczędzić na taksówce, to pojechaliśmy metrem. Stare powiedzenie, że oszczędny dwa razy traci prawie się sprawdziło. Na szczęście prawie. Wylądowaliśmy w końcu w Ho Chi Minh City, czyli dawniej Sajgonie. To największe miasto w Wietnamie, liczące 9 milionów mieszkańców. Ho Chi Minh to chyba jakiś zasłużony komunista, bo wszędzie są jego pomniki. No właśnie, bo Wietnam to kolejny ciekawy system, podobny do chińskiego, czyli gospodarka wolnorynkowa połączona z komunistycznym systemem politycznym. Moje pierwsze wrażenie, to duże zaskoczenie. Dane wskazują, że Wietnam to kraj mniej więcej podobny gospodarczo do Filipin. A to zupełnie nieprawda. Wrażenie jest bardzo pozytywne, gdy przypomnę sobie Manilę. Po pierwsze nie dostrzegliśmy żadnych slumsów, po drugie ilość żebraków na ulicy jest znikoma, po trzecie jest tu zupełnie normalnie, tzn. przyzwoite sklepy, restauracje, hotele. Także pełno luksusowych. Zatrzymaliśmy się w dzielnicy dla turystów. Jest tu kilkadziesiąt małych hoteli, pełno restauracji, pubów i klubów. Zaczęliśmy od znalezienia dobrego cenowo hotelu. Byłem w dziesięciu (jeden obok drugiego) i co mnie zaskoczyło wszystkie z klimatyzacją, bezprzewodowym Internetem i świeżo po remoncie. Niestety nie zwiedzaliśmy pierwszego dnia, bo trzeba było się wyspać, a na drugi dzień jechaliśmy na wycieczkę do delty Mekongu.

Mekong to jedna z najdłuższych rzek świata, ma ponad 4000 km. Najsłynniejsza jest delta, którą utworzyła uchodząc do Morza Południowochińskiego. Postanowiliśmy wykupić dwudniową wycieczkę, bo doszliśmy do wniosku, że będzie taniej niż gdybyśmy tam pojechali na własną rękę, a poza tym chcieliśmy odpocząć od organizowania na własną rękę, tak jak to robiliśmy dotychczas. Zaspaliśmy, przez co cały autobus czekał na nas pół godziny. Gdy do niego weszliśmy, miałem wrażenie, że wszyscy ci ludzie chcą na zabić. Nawet jedna kobieta rzuciła do mnie mało przyjaznym tonem: „good morning”, po czym jeszcze przewodnik przeprosił za spóźnienie, dodając, że wynikało z tego, iż kilka osób zbyt późno wróciło z imprezy :) No wtedy to już myślałem, że nas zlinczują :) Ale pojechaliśmy. Po ponad dwóch godzinach dotarliśmy do miasta My Tho nad Mekong. Wsiedliśmy do łódki i ruszyliśmy na małą wyspę. Tam wreszcie zrobiło się bardziej wietnamsko, to znaczy małe chatki, bite drogi i niesamowita nadrzeczna roślinność.


Na wyspie.


Odważna Magda.


Wyspowy sklep.


Tak się łowi kraby.

Pierwszą atrakcją było spróbowanie specjalnej miodowej herbatki, później lokalne owoce. Jedno i drugie było pyszne.


Herbatka.


Owoce.

Pochodziliśmy trochę po wyspie, po czym czekała nas przejażdżka wąskim kanałem w małych łódkach. Bardzo to fajne, szczególnie, że ruch na tej rzeczce był ogromny.


Ruch jak na Marszałkowskiej.

Na inną wyspę popłynęliśmy na lunch, a później do małej wytwórni cukierków kokosowych. To było fajne, szczególnie, że mogliśmy zobaczyć jak się je produkuje od początku do końca i to z kokosów, które rosną obok.


Praca wre.


Robią się cukierki dla nas.


Przedzieramy się.


Im Mekong nie straszny.

I tak właściwie minął nam cały dzień na rzece, jeszcze pojechaliśmy do innego miasta Can Tho, gdzie trzeba było dopłynąć promem. To było niesamowite. Nie wspomniałem jeszcze, że w Wietnamie występuje niewiarygodne natężenie motorów i skuterów, tzn. mało jeździ samochodów, za to motorów są tysiące. Robi to piorunujące wrażenie, ale więcej o tym napiszę w poście z Ho Chi Minh. W każdym razie wracając do tego dlaczego prom był niesamowity, muszę przyznać, że w życiu czegoś takiego nie widziałem. Najpierw musieliśmy czekać za kratą razem z setkami motorów, aż przyjdzie nasza kolej. Gdy otworzono bramę, całe chmara ruszyła, a my pomiędzy nimi. To był kocioł dopiero! Zdjęcie poniżej nie oddaje tego w pełni, bo brak tego ryku silników i spalin :)


Czekamy na swoją kolej.


Na promie.

Dotarliśmy w końcu do hotelu, po czym jeszcze ruszyliśmy do miasta na kolację (tym razem zupełnie znajomą, czyli kurczaka z frytkami). Po tym znaleźliśmy jeszcze rewelacyjne koktajle owocowe, chyba nigdy przedtem nie piłem tak dobrego koktajlu truskawkowego. Magda świadkiem. Dzień zakończyliśmy tanim wietnamskim piwem „Saigon” pod pomnikiem Ho Chi Minha.

Drugi dzień w delcie Mekongu zaczęliśmy od zobaczenia pływającego targu. Są to dziesiątki łódek, wypakowanych po brzegi owocami, bądź warzywami, które zacumowane na rzece są jak normalne sklepy. Tylko tyle, że klienci pływają małymi łódeczkami od jednej do drugiej i robią zakupy. Takie wodne życie.


Pływający targ.


Deal się dokonuje.


A na kiju wystawa.


Dobry komuch nad wszystkim czuwa.

Po tym popłynęliśmy do wytwórni makaronu ryżowego, gdzie oprócz procesu produkcyjnego, mieliśmy okazję oglądać świnie. Niby nic wielkiego, ale przyznam się, że ja chyba nigdy nie widziałem takiej prawdziwej świni w chlewie, a przynajmniej tego nie pamiętam. Poza tym część z tych świń była ogromna, co mnie zdziwiło, bo myślałem, że świnie są większe. Muszę chyba doczytać jak to jest z tymi świniami.


Najpierw robi się placki ryzowe.


A później się te placki suszy.


Wielka świnia.


Głodna świnia.

Pokręciliśmy się jeszcze trochę po rzece, odwiedziliśmy też plantację owoców no i trzeba było wracać do Sajgonu.

Więcej zdjęc tutaj.


Banany i pomarańcze.


Nie wiem co to.


Ananas.


W modnej tutaj czapce.