piątek, 26 grudnia 2008

Najwyższa pora na jakieś zdjęcia z zajęć. W tym tygodniu trafiła się okazja, bo mieliśmy zajęcia specjalne, trochę świąteczne. Każdy miał przynieść coś do jedzenia, ażeby podzielić się z innymi. Najlepiej coś typowego dla własnego kraju. Ale niestety o polskie jedzenie tu nie łatwo, zresztą europejskie w ogóle. Tak więc, najwięcej było jedzenia tajwańskiego oczywiście :) Niemniej jednak, była to dobra okazja, żeby zrobić trochę zdjęć z moich ulubionych zajęć z najlepszym profesorem. Poniżej kilka, a tutaj pozostałe.

I tym sposobem sprawę świąt zakańczam, bo coś za dużo się tego nazbierało.


Z prof. Chrisem Linem - najbardziej oblatanych człowiekiem jakiego w życiu spotkałem. Przez niego nienawidzę Singapore Airlines - ma obsesję :)


Prof. Lin dusi Flo.


Prawie wszyscy razem.

Z lewej Charles, z prawej Sven - przesympatyczny Niemiec. Tak, możliwe.


Nora z Pekinu i Daphne z Tajpej - zawsze mam lepszy humor jak je spotykam.

Sonja z Macedoni -bez wątpienia jedna z najsympatyczniejszych osób, jakie tu spotkałem.



Nasza klasa.

czwartek, 25 grudnia 2008

Wigilia raz jeszcze.

Jak święta, to wigilia. Znowu, a co! :) Tym razem już w znacznie ograniczonym polsko-meksykańskim gronie. Wielkie dzięki dla dziewczyn za wyśmienite jedzenie! No i przede wszystkim dla Karoliny, która nas u siebie gościła. Co tu wiele pisać, fajnie było!

Wesołych świąt!

聖誕快樂!

Tutaj więcej zdjęć.


Wigilijny stół.


No to zaczynamy!






Michał i Magda.


Ajajajaj... tu są meksykanie - Jorge, Fidel i Victor

środa, 24 grudnia 2008

Chiayi City (嘉義市) i Alishan (阿里山)

Ten post miał być już wcześniej, ale w trakcie wycieczki zepsuła mi się karta do aparatu. Próbowałem odzyskać zdjęcia, ale niestety tam gdzie byłem nie potrafili. Może w Polsce się uda. Dlatego też sporej części zdjęć brakuje, a ja piszę dopiero po dwóch tygodniach.

Wycieczka do Chiayi i Alishan zaczęła się, można rzec tradycyjnie, z lekkimi problemami komunikacyjnymi. To znaczy z pociągiem. Tym razem byłem na czas. Kupowaliśmy bilety (z Tamasem – Węgrem i Jesusem – Hiszpanem), wciąż mając 15 minut do odjazdu. No i przy zakupie mojego… zepsuła się maszyna, która drukowała bilety. Płaciłem kartą, więc drukarka po potwierdzeniu pobrania pieniędzy z konta powinna wydrukować bilet. Dlatego też kasjerka nie mogła po prostu dać mi nowego biletu z innego okienka, no bo już zapłaciłem, a żadna drukarka bez ponownej wpłaty nie zadziała. No i widząc, że czasu mało, wezwała posiłki, walczyły do końca, ale pociąg odjechał. Następny był za godzinę. Ale to nie koniec. Otóż, przez przypadek wysiedliśmy jedną stację za wcześnie… no i trzeba było czekać kolejną godzinę :) Przynajmniej obeszliśmy jakieś małe miasteczko, nazwy którego nawet nie pamiętam. Potem trzeba było znaleźć hotel. W przewodniku polecali jakiś. No to poszliśmy tam, całkiem daleko, ale hotelu nie było. Po dokładnej analizie mapy okazało się, że źle odczytaliśmy i ten hotel to w ogóle był zaraz koło dworca :) Ale rzeczywiście w przewodniku było to idiotycznie oznaczone. Koniec końców dotarliśmy do hotelu.
Był już wieczór, więc żeby nie tracić kolejnego czasu, ruszyliśmy na miasto. Znaleźliśmy polecany przez przewodnik pub. Taki mało tajwański, raczej w Amerykę zapatrzony. Ale było miło. Poznaliśmy kilku Tajwańczyków, część przyjechała na weekend z Tajpej, reszta z Kaoshiung, czyli drugiego największego miasta na Tajwanie. Osiągnęliśmy duży sukces negocjacyjny, bo Taiwan Beer robił promocję, tzn. za trzy piwa dawali jedną czapeczkę. My zgarnęliśmy trzy czapeczki, kupując… dwa Taiwan Beer :)


Z Tajwańczykami.


Osobista relacja pomiędzy mężczyzną, a piwem...


:)

Po tym przenieśliśmy się do innego pubu, tym razem z Karaoke. Trochę wiochy narobiliśmy muszę przyznać, bo dorwaliśmy się do mikrofonu, zaśpiewaliśmy parę piosenek, zamawiając przy tym jedną… colę :) Oj, było śmiesznie… a może żałośnie :)


Z cyklu: śpiewaj z Jesusem.


Teoria.

Na drugi dzień rano wyruszyliśmy do Alishan, Parku Narodowego, położonego na ponad 2000 m n.p.m. Udało nam się zabrać z Chiayi nie autobusem, ale małym busem, co było nieco szybsze, bo wygodniejsze raczej nie, gdyż autobusy na Tajwanie mają najbardziej wypasione fotele, jakie sobie można wyobrazić. W PKSach jeszcze na takie musimy poczekać. Niestety nie jest to najlepszy moment na odwiedziny Alishan, ponieważ nie działa kolejka (tajfun oczywiście ją załatwił), która prowadzi z Chiayi na samą górę. A jest to nie lada atrakcja, bo zbudowana przez Japończyków kolejka ma już prawie 100 lat, długość 86 km, rusza z poziomu 30 m n.p.m., żeby osiągnąć 2216 m n.p.m. Po drodze przemierza 47 tuneli i 72 mosty. No ale niestety nam przypadł busik, chociaż widoki też przepiękne, a drogi porządnie zakręcone.



W busie poznaliśmy trzy dziewczyny, które podobnie jak my nie miały żadnej rezerwacji noclegu, więc szukaliśmy na górze czegoś razem. A nie było łatwo, bo wszystko pozajmowane, a nawet w katolickim hostelu nas nie przyjęli. Ale udało się złapać jakąś prywatną kwaterę. W samym Alishan, oprócz jedzenia, można znaleźć przede wszystkim herbatę, z której ta okolica słynie. No więc pełno herbaciarni, w których herbata uprawiana na okolicznych wzgórzach. Właściwie jest to takie miejsce zupełnego relaksu, można pójść do lasu czy posiedzieć na tarasie. Problem tylko w tym, że było potwornie zimno, jakieś 6-7 st. C. A w nocy nawet poniżej 0, co w pokojach bez ogrzewania było ciężkie do przetrwania. Mnie złapał do tego potworny ból głowy, przez co w ogóle w nocy nie spałem.




Herbatka.

A i noc była krótka, bo o 5 mieliśmy zbiórkę na wyjazd, żeby obejrzeć wschód słońca. Zabrał nas wspomniany wcześniej busiarz. Ale byliśmy mocno rozczarowani, bo nie był to prawdziwy wschód słońca. Prawie dwie godziny trwała wycieczka na miejsce widokowe, po drodze też znalazło się kilka atrakcji. Ale de facto było już jasno i cała atrakcja jak się okazało polegała na czekaniu, aż z za góry wyjdzie słońce, mimo, że dookoła już dawno było jasno. Raz w życiu widziałem prawdziwy wschód słońca w Bieszczadach, ale wtedy maszerowaliśmy w nocy przez las na Smerek, i wschód zaczynaliśmy oglądać w zupełnych ciemnościach. No więc w sumie tutaj było słabo.




Niby-wschód słońca.

Jesus w poświacie.

Po wschodzie.

Jedna z naszych nowych koleżanek - Hyacinth

Za to później pojechaliśmy oglądać małpy, które żyją sobie w górach. Były niesamowite, strasznie żywe, niczego się nie bały, a nawet zaczepne. Później jeszcze oglądaliśmy drzewo, które ma 2500 lat. Nie wiem czy to prawda, ale tak mówili. W każdym razie, że stare to było widać. Po powrocie do bazy w Alishan, jeszcze trochę mieliśmy czasu na odespanie. W słońcu było bardzo ciepło, więc zasnęliśmy na takim ogromnym tarasie. A ja stałem się ofiarą ostrego górskiego słońca (a może swojej głupoty), bo śpiąc na boku słońce mnie dość porządnie poparzyło. Ale tylko z jednej strony i co lepsze, przykryty częściowo kurtką byłem później w połowie czerwony, a w połowie wciąż biały. Cały następny tydzień tylko czułem spojrzenia zaszokowanych ludzi, zastanawiających się co mi się stało. Zresztą jeszcze trochę widac różnicę :)

Małpa.

Daj mi jeść!

Lays'y mogą być...

Schodzimy do dużego drzewa.

Po wszystkim wróciliśmy wypasionym autobusem do Tajpej. I to by było na tyle. Tutaj jest więcej zdjęć, w większości zrobionych przez Tamasa, bo moich na razie nie ma.

poniedziałek, 22 grudnia 2008

Wigilia

Miało być o czymś innym, ale dzisiejsze wydarzenie ma pierwszeństwo, bo mnie poruszyło. Wiem, że brzmi śmiesznie, ale tak rzeczywiście jest. Przed chwilą wróciłem z wigilii, organizowanej przez polskich księży i Warszawskie Biuro Handlowe w Tajpej (taka niby ambasada) dla Polaków mieszkających na Tajwanie. Początkowo byłem trochę sceptyczny czy tam iść, bo takich około kościelnych imprez nie lubię. Ale Magda mnie przekonała, że będzie dobre jedzenie :) A poza tym najważniejsza w tym wydarzeniu jest polonijność, a nie kościelność. No i warto było. Niezwykła atmosfera, chociaż wydawałoby się, że ot taka wigilijka, jakich teraz wszędzie pełno. Ale coś w tym jest, że ludzie którzy w sumie się nie znają, jednak chcą się spotkać, miło spędzić czas, i poczuć się choć trochę bardziej jak wśród swoich. Bo niby nic nas realnie nie łączy, a jednak czuje się jakąś więź. No i jedzenie… mmmm… niby nic, ale jednak bigos jak się go trochę nie jadło, to robił wrażenie. Co tam bigos, nawet ziemniaki mnie zachwyciły, a wcale ich jakoś nie kocham ;) I jeszcze śpiewaliśmy kolędy, no i opłatek był. Jednym słowem – miło. Poniżej kilka zdjęć. Pozostałe tutaj.


Uniwersytet Katolicki w Tajpej.


Jest powitanie.


Jest i szopka.




Magda, Karolina i Olimpia... już pamiętam ;)


Wiceszef biura ogłasza sukcesy ;)


Opłatek.




Jedzenie... mmm...


...mmm...


Kolędy śpiewamy sobie...


Ksiądz się rozkręcił ;)

czwartek, 11 grudnia 2008

I po rowerze...

No i stało się. Mój rower został zaaresztowany. Sprawa wbrew pozorom nie jest błacha. Są dowody, jest przestępstwo. Ale po kolei.

Jak się okazuje, w Tajpej mają lekką rowerową obsesję. Przejawia się to w tym, że zostawiony nawet na chwilę w niedozwolonym miejscu rower znika. I bynajmniej nie dlatego, że ktoś go „pożyczył”. Otóż, specjalnie stworzona do tego celu ekipa patroluje uniwersyteckie alejki i czyha na rowerowe potknięcia. Każdy rower musi mieć naklejkę, która spełnia rolę tablicy rejestracyjnej. Gdy rower jest zabierany, jednocześnie specjalnym czytnikiem jest rejestrowany w bazie. Żeby nie było późniejszych pretensji, że przecież parkowanie było poprawne, każdemu zabranemu rowerowi robią zdjęcie… Ale to jeszcze nie koniec tego profesjonalizmu. Po wszystkim dostaje się maila, w którym uprzejmie informują o zwinięciu roweru. Co więcej, potrafią być nawet ironiczni pisząc: „…proszę przeznaczyć nieco swojego cennego czasu, ażeby odzyskać swój ukochany rower…”. Wprawdzie za odebranie roweru nie trzeba płacić, ale jest to jednak uciążliwa sprawa, bo wywożony jest poza kampus i rzeczywiście trzeba trochę czasu poświecić na jego odebranie.

Poniżej uprzejmy mail do mnie w tej sprawie, a także zdjęcie, które mi przekazano podczas odbioru :)


Dowód.


Ja też nic z tego nie rozumiem...

czwartek, 4 grudnia 2008

NTU Campus

Wybrałem się dziś zrobić trochę zdjęć kampusu NTU. Efekty poniżej. A o samym kampusie muszę powiedzieć, że robi duże wrażenie, porównując go do tego, czym zwykle dysponują polskie uniwersytety. Przede wszystkim kampus NTU jest ogromny, faktycznie jest to spora dzielnica miasta, nieco od niego odseparowana, chociaż wciąż blisko centrum. Przy kampusie znajdują się stacje dwóch linii metra, co bardzo ułatwia dostanie się gdziekolwiek w mieście. W dużej części kampus zamknięty jest dla samochodów i skuterów, co powoduje, że większość osób korzysta z rowerów. Chyba największą różnicę między tym, co mamy w Polsce, a tym co jest tutaj, stanowi panująca tu atmosfera akademicka, którą u nas nieczęsto można poczuć (przynajmniej na SGH), chociażby ze względu na porozrzucanie budynków/wydziałów często po całym mieście. Poza tym masa zieleni, staw, całkiem duże jeziorko (zdjęcie w jednym z wcześniejszych postów), więc i wypocząć można.

Tutaj więcej zdjęć.


Plan kampusu NTU.
źródło: http://www.ntu.edu.tw/


Biblioteka.




Tędy jeżdżę do szkoły.


Tutaj też.


Staw.








Tutaj mam chiński.




Biblioteka. Tym razem z przodu.


Aleja palmowa.




Centrum sportowe NTU.


W głębi kościół Baptystów.


Są i wiewiórki.