sobota, 18 października 2008

Kreski moje kochane!

Mierzę się z chińskim już kilka tygodni, więc najwyższy czas podzielić się wrażeniami. Pierwsza rzecz, której musiałem się nauczyć, to moje imię i nazwisko. I wbrew pozorom, nie było to takie łatwe. O nie. A tylko trzy znaki. I chociaż trafiły mi się trudne, to przyznam, że Ci którzy nadawali mi imię, wiedzieli co zrobić :) Bo imię ma konkretne znaczenie. Moje można przetłumaczyć jako: "robiący krok ku byciu wspaniałym" :) No cóż, przecież to oczywista oczywistość :P

W pinyin, czyli transkrypcji znaków na alfabet łaciński zapisuje się to tak: jì maì jíe, te kreski nad i, to oznaczenie tonów. Bo w mandaryńskim niestety są cztery tony, które dużo kłopotów sprawiają... A zapis znakami wygląda tak:



Głosu użyczył niezawodny Frankie.

Może ktoś spróbuje zapisać? :) Ja się trochę pomęczyłem, ale już umiem. Chociaż maì to mi trochę jak robot wychodzi :/



Tutaj dodatkowo można posłuchać, co Frankie powiedział o mnie:



A znaczy to tyle co: "Maciek jest świetny, bardzo go lubię". Naturalnie, Frankie powiedział to z własnej woli i nie stosowano wobec niego jakichkolwiek środków przymusu.

W poniedziałek piszemy pierwszy test, więc weekend spędzam pod znakiem (właściwie pod znakami) chińskiego... No to do roboty!

środa, 15 października 2008

Kenting - dzień 3.

Dnia trzeciego z rana postanowiliśmy nurkować. Przewodnik wskazywał, żeby udać się do Nanwan. Tak też uczyniliśmy. Jak się okazało, na miejscu nie było większych problemów ze snorkellingiem, czyli pływaniem z rurką po powierzchni i obserwowaniem podwodnego życia. Ale nam się raczej zamarzyła butla z powietrzem, płetwy i kilka metrów pod wodą. A tego tam jakoś znaleźć nie mogliśmy. Za to inna ciekawa rzecz jest na miejscu. Otóż Kenting jest najstarszym parkiem narodowym Tajwanu. Ale tu się tym za bardzo nie przejmują, bo tuż przy plaży postawili elektrownię atomową :)


Nanwan beach, a po lewej elektrownia :)


I znowu plaża.


Nanwan Village.


Mapka Kenting National Park
Źródło: http://www.ktnp.gov.tw/

W końcu zdobyliśmy namiar na instruktora nurkowania. Szczęściem, udało się umówić prawie na zaraz. A czasu przecież mieliśmy mało, bo chcieliśmy zobaczyć jeszcze oceanarium, a trzeba było wracać do Taipei. Baza scuba divingu znajduje się w miejscowości Baisha, w zachodniej części parku. Instruktor jest Kanadyjczykiem, który kilkanaście lat temu opuścił swój zimny kraj i osiadł tutaj, tuż przy plaży. Zarabia na siebie, robiąc to co lubi i prowadząc przy tym całkiem przyjemne, wyluzowane życie z dala od tego całego miejskiego zgiełku. Aż mu przez chwilę pozazdrościłem. Przygotowania sprzętu trwały prawie godzinę, aż w końcu ruszyliśmy nad wodę.


Baza nurkowa.


Ubieramy się.


W piance to dawno już się nie było...

Gdy się to wszystko na siebie założyło, to ledwie mogliśmy się ruszać. Ale w wodzie już było znacznie łatwiej. Na początku krótkie przeszkolenie, jak oddychać, jak się zanurzać, wynurzać (co znacznie ważniejsze :)), wyrzucać wodę z maski, wyrównywać ciśnienie w uszach, itp. No i pod wodę! Początek nie był taki łatwy, szczególnie jeśli chodzi o koordynację ruchów, ale po kilku minutach było ok. Widoki niesamowite, cudowne koralowce, kolorowe ryby, skały, nawet jaskinia. Wow! Pod wodą byliśmy jakieś 45 minut, a najgłębiej na 10,3 m. Jednego tylko żal, że nie mamy zdjęć spod wody. Wprawdzie Tamas ma aparat, który robi zdjęcia pod wodą, ale tylko do 4m. No i zrobił parę zdjęć, ale już po wyjściu i przy brzegu, a to już nie te wrażenia. No i tak czas nam minął, nie zdążyliśmy do oceanarium, a szkoda, bo podobno warto odwiedzić. Trzeba było wracać, bo rano do szkoły. W każdym razie weekend w Kenting był świetny, super świetny! :)

Chińskie nurki :)


Polski nurek. Jeszcze przed.


Różne nurki. Już po.


A tak jest pod wodą, przy brzegu.

Kenting - dzień 2.

Miejsce w którym nocowaliśmy, oprócz tego, że w ogóle istniało, miało jeszcze inną zaletę. Położone było tuż przy małym porcie, a właściciele prowadzą tam małą restaurację. Restauracja, to może zbyt dużo powiedziane, w każdym razie serwują tam jedzenie. Ale jakie! Przede wszystkim ryby i owoce morza. I to prosto z morza, złowione dosłownie przed chwilą. Wszystko to, co chwilę donoszone jest w skrzyniach, często jeszcze żywe. No i można sobie od razu wybrać na co się ma ochotę. No więc śniadanie (właściwe lunch) mieliśmy wyśmienite.


Łódki ze śmiesznymi dziobami.


Barek.


Zaraz was zjemy.


A nie mówiłem?

Porządnie najedzeni, ruszyliśmy zwiedzać park. Przepiękne widoki, szczególne wrażenie robiły urwiska skalne tuż nad oceanem. A do tego niesamowicie silny wiatr, do tego stopnia, że ciężko było ustać. Oprócz tego natchnęliśmy się na jakąś bazę wojskową, chyba z radarami. W końcu Chińczycy celują w nich te swoje rakiety, więc dobrze byłoby je chociaż wykryć za wczasu.


Niby Pacyfik, a nie taki spokojny.


Trzymaj się, bo Cię zdmuchnie!


Wiucha!


Duże piłki.

Następnie dotarliśmy do Jaleshui, najlepszego miejsca dla surferów w okolicy. Wypożyczyliśmy deskę i postanowiliśmy się zmierzyć z falami :) Oj, było ciężko. I mimo, że fale nie były szczególnie duże, to i tak próby zabrania się z falą zwykle kończyły się niczym :) Ale parę razy się udało i frajda była ogromna. Oczywiście mieliśmy deskę do surfowania na leżąco, bo o staniu na niej to w ogóle nie ma mowy. Przy parkingu był też mały targ. Mieli tam m.in. takie śmieszne coś, co żyje w muszli. Andreas z Tamasem nawet sobie kupili, więc teraz mają się czym zajmować. Bo to chce chodzić, więc robią im spacery.


Jaleshui surf beach.


Że niby surferzy :)


Co mnie zaczepiacie?!


Jerry na spacerze.

Wracając w stronę Kenting, natchnęliśmy się jeszcze na quady. O tyle było super, że tereny do jazdy, były bardzo urozmaicone, a przy tym nie ograniczone, więc trochę się pobujaliśmy po łąkach, krzakach, pagórkach... Aż jeden z obsługi się przestraszył i pojechał za nami, żebyśmy wracali, bo tam nie wolno :)



Zrobił się wieczór, więc trzeba było coś zjeść. Wymęczeni po całym dniu, pojechaliśmy się relaksować do Sichongxi, które słynie z gorących źródeł i ośrodków spa. Żyć nie umierać... Po tym powrót do Kenting i powtórka z dnia poprzedniego, a więc plaża z chińskim jedzeniem i impreza. No i jeszcze uliczny bar. A przed tym, syn właścicielki robił małą posiadówę z kolegami. No więc nas zaprosili na chwilę. I muszę przyznać, że ludzie na południu Tajwanu są zupełnie inni niż w Tajpej. Tam jest o wiele więcej rdzennych Tajwańczyków, którzy wyglądają i zachowują się raczej jak Filipińczycy, a nie Chińczycy. Nie są tacy nieśmiali, za to bardzo gościnni i wyluzowani. Zupełne przeciwieństwo Chińczyków, którzy są raczej zestresowani, bardzo pracowici, nieśmiali i nieporadni :) Zupełnie inna jest też zabudowa, bardziej chaotyczna, trochę jak na Filipinach. Ale ogólnie bardzo tam przyjemnie, szczególnie na wakacje.


Z lewej Andreas. Z prawej wiadomo.


Przenośny barek uliczny.

Więcej zdjęc z drugiego dnia w Kenting tutaj.

wtorek, 14 października 2008

Kenting - dzień 1.

"Double Ten Day"

Od piątku świętowaliśmy, a była po temu poważna okazja. "Double Ten Day", czyli 10 październik, to jedno z najważniejszych świąt na Tajwanie. Konkurencji dużej wprawdzie nie ma, bo tu się nie świętuje, lecz pracuje (dzięki Bogu o Trzech Królach, co to teraz wolne przynoszą, zamiast te świecidełka co dawniej, tutaj nie słyszeli). Dla narodu, któremu świat odmawia prawa do państwowości, ten dzień to okazja do zamanifestowania narodowej dumy. I korzystają z tej okazji. Całe Tajpej od tygodnia tonie we flagach, a ja też się w jedną zaopatrzyłem. Brak mi tylko kija, co by sobie trochę pomachać :) Ten poważny wstęp to dlatego, że Tajwańczykom należy się duży szacunek za to czego dokonali i szkoda, że świat wciąż opiera się o interesy dużych, którym nikt nie chce się narazić. Bo i po co, przecież na Tajwanie mieszkają 23 miliony, a w Chinach 1330 miliony. I co z tego, że mają stabilną demokrację (no czasem tylko, ktoś komuś da w gębę w parlamencie, ale jak dla mnie to lepsze niż tygodniowa kłótnia o samolocik, tak jakby Kaczka był nielotem... tu przynajmniej jest show :)) i wysoko rozwiniętą gospodarkę, na co pracowali przez wiele lat. Kosowo ma 40% bezrobocia i rządzi nim głównie albańska mafia, a jakoś tak wszyscy hurra! zawołali. No cóż. Rzeczywistość.

Kenting National Park

Do rzeczy, bo znów mi powie taki jeden, że nudno i za długo :)) A moje rozdęte ego ciężko to zniesie przecież. No dobra, no to pojechaliśmy razem z Andreasem (ze Szwajacarii) i Tamasem (Węgrem, ale studiującym w Anglii) na samo południe Tajwanu, do Kenting, który jest parkiem narodowym i słynie z najlepszych plaż i najbardziej tropikalnego klimatu na wyspie. O tyle dobrze, że Andreas ma tutaj samochód, więc było i szybko i wygodnie. A z Tajpej mieliśmy 500 km i mimo ogromnego ruchu udało się dotrzeć na miejsce po 7 godzinach. To co robi wrażenie, to dwie autostrady, które ciągną się przez całą wyspę, zachodnim wybrzeżem, prawie równolegle do siebie. Tajwan zabudowany jest głównie po stronie zachodniej, gdzie jest więcej płaskich terenów, bo środek i wschodnia część, to góry. Wszystkie duże miasta są właśnie tutaj. Gdy dotarliśmy na miejsce, nie mając rezerwacji, zaczęliśmy szukac jakiegoś hotelu. Sprawdziliśmy niemal całe miasteczko, i wszędzie patrzyli na nas z politowaniem, dodając, że na ten dzień to ciężko coś znaleźć juz w czerwcu. Odpuściliśmy sobie na jakiś czas i poszliśmy na plażę. Pierwsza kąpiel w Pacyfiku, a potem spałem aż do zachodu słońca. Normalnie raj :) Ruszyliśmy szukac dalej, chociaż marnie to wyglądało. Awaryjnie było tam chrześcijańskie schronisko, gdzie można było dostać materac i spac na nim razem z czterdziestoma osobami w jakimś pomieszczeniu... Ale udało się, jakieś 4 km od centrum Kenting, co więcej każdy dostał pojedynczy pokój. Biorąc pod uwagę sytuację, nic lepszego nie mogło nas spotkać. Po ogarnięciu się, ruszyliśmy zdobywac Kenting. Naprawdę zdobywac. Do miasteczka podwiózł nas syn właścicielki, małą ciężarówką! :) Oj zrobiliśmy furorę, wjazd prawie jak nasz Pan Prezydent na paradzie wojskowej, aż co chwilę, ktoś sobie robił z nami zdjęcia :) W końcu dołączyła do nas grupa Tajwańczyków. Nie mówili po angielsku, poza jednym, więc było jeszcze śmieszniej. W końcu, po kolacji wylądowaliśmy na plaży, gdzie przy pochodniach siedziały tłumy ludzi. Zaopatrzeni w chińskie specjały próbowaliśmy się jakoś dogadywać z nowymi znajomymi. Oj, było super.. A na koniec trafiliśmy na imprezę. To był udany dzień, ale jeszcze nie ten najlepszy...

Więcej zdjęć z pierwszego dnia w Kenting tutaj.
No i poniżej nowość na moim blogu, pierwsze wideo :)




Nasz wóz.


Kenting Village.


A na plaży słońce praży...


Już prawie nie.


I kto mi podskoczy?




Jedziemy!


Królowie wioski!


Pojedzeni, to zadowoleni.





Kim jest ten z lewej??

poniedziałek, 6 października 2008

Skandal, plotka, afera!

Czas zawalczyć o oglądalność tego bloga. A jak! Formo-świat dotarł do pierwszych skandalizujących fot z udziałem autora. A to nie koniec...


Prawie jak macho


Prawie jak harem

niedziela, 5 października 2008

Studiowanie to niespanie!

Franek oszalał. Franek, czyli Chińczyk z którym przyszło mi dzielić nasz mały pokój. Dlaczego Franek oszalał? Otóż Franek przeżywa stresy, bo ma we wtorek prezentację. A stresuje się przynajmniej od czwartku. I w piątek w nocy (a właściwie w sobotę nad ranem) przeszedł sam siebie. Najpierw próbował spać, ale nie mógł. No to przestał próbować i o 5:30 wstał. Lekko zdziwiony, pytam Franka co jest, a on, że się stresuje. No to mu mówię, żeby to olał, że ma jeszcze pełno czasu i że w ogóle to nie warte jego nerwów. Nie pomogło. Franek się ubrał i wychodzi. Ja pytam gdzie. A on, że do biblioteki (mamy prawie 6 rano w sobotę!!!). I tu kolejny kulturowy szok. Okazało się, że oni tu mają całodobowo dostępny pokój do nauki w bibliotece. Bo Chińczyki się uczą!! Słyszałem, że oni śpią w tych bibliotekach, ale brałem to za żart. Oni tam śpią, oni tam żyją, oni tam budują tą swoją potęgę. I w sumie to mi jest ich żal. Bo tu nawet emerytury nie doczekają, bo jej nie ma, a pracuje się póki się może. Dzisiaj niedziela, a piętro wyżej wiercą (zabiję ich zaraz!), bo remont. Ot, tajemnica azjatyckiego wzrostu. Do roboty, a nie Trzech Króli sobie urządzać!!


Podejrzliwe chińske spojrzenie