środa, 14 stycznia 2009

Koniec blisko...

Zostało mi tylko 5 dni na Tajwanie. Tak, czas biegnie za szybko, gdy jest miło. Stara prawda. To też oznacza, że zostało mało czasu, żeby opisać to co chciałem. Zaległości na moim blogu, to jego cecha stała. Czasem tylko, bardziej widoczna, czasem mniej. No cóż, brak czasu i to bynajmniej nie z nadmiaru obowiązków. Dlatego teraz muszę nieco nadrobić i w tym poście będzie o trzech wydarzeniach z ostatnich tygodni. A ostatnie tygodnie, to oprócz niezbyt doskwierającej sesji, głównie pożegnania. Cześć osób musiało wyjechać wcześniej, cześć jeszcze tutaj jest, ale za kilka dni nie będzie nikogo. Pierwszych żegnaliśmy Sophie i Jeana. Musieli wracać do Paryża, bo zaczynają praktyki. Za nimi już tęsknię, bo to byli moi najlepsi kompani na imprezy w Tajpej ;) A żegnaliśmy się w jednym z belgijskich pubów, których jest tutaj kilka na jednej uliczce obok uniwersytetu.


Ja, Sophie i Jean.


Marc z Belgi.




Z Jennifer. Pół-Japonką, pół-Czeszką, która mieszka w Szwajcarii, ale studiuje w Brukseli... No cóż, świat jest coraz mniejszy :)


Sedno sprawy.







Zachwiania chronologii to kolejna cecha mojego bloga. Dlatego teraz o wydarzeniu, które miało miejsce nieco wcześniej. Ale tylko nieco. A było to wyjście do KTV, czyli po prostu Karaoke. Ale na Tajwanie karaoke, to nie to samo co karaoke w Polsce. Po pierwsze, jest to niemal sport narodowy. Znaczy to tyle, że Tajwańczycy spędzają wieczory ze znajomymi nie w pubie oglądając mecz, ale właśnie w KTV. Podstawowa różnica między naszym karaoke, a tutejszym to jego znacznie bardziej prywatny charakter. Tutaj nie siedzi się w jednym pomieszczeniu, lecz rezerwuje się osobny pokój. W KTV w którym my byliśmy, było takich pokoi ok. dwudziestu. Jedyna wspólna rzecz to szwedzki stół, z jedzeniem dla wszystkich. Oprócz tego można oczywiście zamawiać alkohol, bądź bardziej wyszukane dania. Ale nie o jedzenie, ani picie tutaj chodzi, a o śpiewanie. Najzabawniej było po chińsku :) Parę osób potrafiło, a reszta przynajmniej refrenów się nauczyła. Dużą zaletą KTV jest to, że nikt nie wstydzi się śpiewać, bo przecież słuchają go tylko znajomi, a nie szersza publiczność.


KTV.


Ach, wzruszająca piosenka...

No i trzecia rzecz. Hot pot, czyli restauracja w której przyrządza się jedzenie częściowo samemu. My akurat wybraliśmy się do takiej, gdzie był grill, ale są też inne, bardziej chińskie. Frajda duża, jedzenie pyszne. Tak okropnie się objadłem, że ciężko było wstać od stołu… :)



Mniam...

Brak komentarzy: