poniedziałek, 9 lutego 2009

Delta Mekongu

Podróż do Wietnamu zaczęliśmy od tego, że ledwo zdążyliśmy na samolot. Właściwie gdyby nie to, że pani była bardzo miła, to nie polecielibyśmy, bo dotarliśmy do terminalu grubo po zamknięciu check-inu. No cóż, chcieliśmy zaoszczędzić na taksówce, to pojechaliśmy metrem. Stare powiedzenie, że oszczędny dwa razy traci prawie się sprawdziło. Na szczęście prawie. Wylądowaliśmy w końcu w Ho Chi Minh City, czyli dawniej Sajgonie. To największe miasto w Wietnamie, liczące 9 milionów mieszkańców. Ho Chi Minh to chyba jakiś zasłużony komunista, bo wszędzie są jego pomniki. No właśnie, bo Wietnam to kolejny ciekawy system, podobny do chińskiego, czyli gospodarka wolnorynkowa połączona z komunistycznym systemem politycznym. Moje pierwsze wrażenie, to duże zaskoczenie. Dane wskazują, że Wietnam to kraj mniej więcej podobny gospodarczo do Filipin. A to zupełnie nieprawda. Wrażenie jest bardzo pozytywne, gdy przypomnę sobie Manilę. Po pierwsze nie dostrzegliśmy żadnych slumsów, po drugie ilość żebraków na ulicy jest znikoma, po trzecie jest tu zupełnie normalnie, tzn. przyzwoite sklepy, restauracje, hotele. Także pełno luksusowych. Zatrzymaliśmy się w dzielnicy dla turystów. Jest tu kilkadziesiąt małych hoteli, pełno restauracji, pubów i klubów. Zaczęliśmy od znalezienia dobrego cenowo hotelu. Byłem w dziesięciu (jeden obok drugiego) i co mnie zaskoczyło wszystkie z klimatyzacją, bezprzewodowym Internetem i świeżo po remoncie. Niestety nie zwiedzaliśmy pierwszego dnia, bo trzeba było się wyspać, a na drugi dzień jechaliśmy na wycieczkę do delty Mekongu.

Mekong to jedna z najdłuższych rzek świata, ma ponad 4000 km. Najsłynniejsza jest delta, którą utworzyła uchodząc do Morza Południowochińskiego. Postanowiliśmy wykupić dwudniową wycieczkę, bo doszliśmy do wniosku, że będzie taniej niż gdybyśmy tam pojechali na własną rękę, a poza tym chcieliśmy odpocząć od organizowania na własną rękę, tak jak to robiliśmy dotychczas. Zaspaliśmy, przez co cały autobus czekał na nas pół godziny. Gdy do niego weszliśmy, miałem wrażenie, że wszyscy ci ludzie chcą na zabić. Nawet jedna kobieta rzuciła do mnie mało przyjaznym tonem: „good morning”, po czym jeszcze przewodnik przeprosił za spóźnienie, dodając, że wynikało z tego, iż kilka osób zbyt późno wróciło z imprezy :) No wtedy to już myślałem, że nas zlinczują :) Ale pojechaliśmy. Po ponad dwóch godzinach dotarliśmy do miasta My Tho nad Mekong. Wsiedliśmy do łódki i ruszyliśmy na małą wyspę. Tam wreszcie zrobiło się bardziej wietnamsko, to znaczy małe chatki, bite drogi i niesamowita nadrzeczna roślinność.


Na wyspie.


Odważna Magda.


Wyspowy sklep.


Tak się łowi kraby.

Pierwszą atrakcją było spróbowanie specjalnej miodowej herbatki, później lokalne owoce. Jedno i drugie było pyszne.


Herbatka.


Owoce.

Pochodziliśmy trochę po wyspie, po czym czekała nas przejażdżka wąskim kanałem w małych łódkach. Bardzo to fajne, szczególnie, że ruch na tej rzeczce był ogromny.


Ruch jak na Marszałkowskiej.

Na inną wyspę popłynęliśmy na lunch, a później do małej wytwórni cukierków kokosowych. To było fajne, szczególnie, że mogliśmy zobaczyć jak się je produkuje od początku do końca i to z kokosów, które rosną obok.


Praca wre.


Robią się cukierki dla nas.


Przedzieramy się.


Im Mekong nie straszny.

I tak właściwie minął nam cały dzień na rzece, jeszcze pojechaliśmy do innego miasta Can Tho, gdzie trzeba było dopłynąć promem. To było niesamowite. Nie wspomniałem jeszcze, że w Wietnamie występuje niewiarygodne natężenie motorów i skuterów, tzn. mało jeździ samochodów, za to motorów są tysiące. Robi to piorunujące wrażenie, ale więcej o tym napiszę w poście z Ho Chi Minh. W każdym razie wracając do tego dlaczego prom był niesamowity, muszę przyznać, że w życiu czegoś takiego nie widziałem. Najpierw musieliśmy czekać za kratą razem z setkami motorów, aż przyjdzie nasza kolej. Gdy otworzono bramę, całe chmara ruszyła, a my pomiędzy nimi. To był kocioł dopiero! Zdjęcie poniżej nie oddaje tego w pełni, bo brak tego ryku silników i spalin :)


Czekamy na swoją kolej.


Na promie.

Dotarliśmy w końcu do hotelu, po czym jeszcze ruszyliśmy do miasta na kolację (tym razem zupełnie znajomą, czyli kurczaka z frytkami). Po tym znaleźliśmy jeszcze rewelacyjne koktajle owocowe, chyba nigdy przedtem nie piłem tak dobrego koktajlu truskawkowego. Magda świadkiem. Dzień zakończyliśmy tanim wietnamskim piwem „Saigon” pod pomnikiem Ho Chi Minha.

Drugi dzień w delcie Mekongu zaczęliśmy od zobaczenia pływającego targu. Są to dziesiątki łódek, wypakowanych po brzegi owocami, bądź warzywami, które zacumowane na rzece są jak normalne sklepy. Tylko tyle, że klienci pływają małymi łódeczkami od jednej do drugiej i robią zakupy. Takie wodne życie.


Pływający targ.


Deal się dokonuje.


A na kiju wystawa.


Dobry komuch nad wszystkim czuwa.

Po tym popłynęliśmy do wytwórni makaronu ryżowego, gdzie oprócz procesu produkcyjnego, mieliśmy okazję oglądać świnie. Niby nic wielkiego, ale przyznam się, że ja chyba nigdy nie widziałem takiej prawdziwej świni w chlewie, a przynajmniej tego nie pamiętam. Poza tym część z tych świń była ogromna, co mnie zdziwiło, bo myślałem, że świnie są większe. Muszę chyba doczytać jak to jest z tymi świniami.


Najpierw robi się placki ryzowe.


A później się te placki suszy.


Wielka świnia.


Głodna świnia.

Pokręciliśmy się jeszcze trochę po rzece, odwiedziliśmy też plantację owoców no i trzeba było wracać do Sajgonu.

Więcej zdjęc tutaj.


Banany i pomarańcze.


Nie wiem co to.


Ananas.


W modnej tutaj czapce.

Brak komentarzy: