środa, 24 grudnia 2008

Chiayi City (嘉義市) i Alishan (阿里山)

Ten post miał być już wcześniej, ale w trakcie wycieczki zepsuła mi się karta do aparatu. Próbowałem odzyskać zdjęcia, ale niestety tam gdzie byłem nie potrafili. Może w Polsce się uda. Dlatego też sporej części zdjęć brakuje, a ja piszę dopiero po dwóch tygodniach.

Wycieczka do Chiayi i Alishan zaczęła się, można rzec tradycyjnie, z lekkimi problemami komunikacyjnymi. To znaczy z pociągiem. Tym razem byłem na czas. Kupowaliśmy bilety (z Tamasem – Węgrem i Jesusem – Hiszpanem), wciąż mając 15 minut do odjazdu. No i przy zakupie mojego… zepsuła się maszyna, która drukowała bilety. Płaciłem kartą, więc drukarka po potwierdzeniu pobrania pieniędzy z konta powinna wydrukować bilet. Dlatego też kasjerka nie mogła po prostu dać mi nowego biletu z innego okienka, no bo już zapłaciłem, a żadna drukarka bez ponownej wpłaty nie zadziała. No i widząc, że czasu mało, wezwała posiłki, walczyły do końca, ale pociąg odjechał. Następny był za godzinę. Ale to nie koniec. Otóż, przez przypadek wysiedliśmy jedną stację za wcześnie… no i trzeba było czekać kolejną godzinę :) Przynajmniej obeszliśmy jakieś małe miasteczko, nazwy którego nawet nie pamiętam. Potem trzeba było znaleźć hotel. W przewodniku polecali jakiś. No to poszliśmy tam, całkiem daleko, ale hotelu nie było. Po dokładnej analizie mapy okazało się, że źle odczytaliśmy i ten hotel to w ogóle był zaraz koło dworca :) Ale rzeczywiście w przewodniku było to idiotycznie oznaczone. Koniec końców dotarliśmy do hotelu.
Był już wieczór, więc żeby nie tracić kolejnego czasu, ruszyliśmy na miasto. Znaleźliśmy polecany przez przewodnik pub. Taki mało tajwański, raczej w Amerykę zapatrzony. Ale było miło. Poznaliśmy kilku Tajwańczyków, część przyjechała na weekend z Tajpej, reszta z Kaoshiung, czyli drugiego największego miasta na Tajwanie. Osiągnęliśmy duży sukces negocjacyjny, bo Taiwan Beer robił promocję, tzn. za trzy piwa dawali jedną czapeczkę. My zgarnęliśmy trzy czapeczki, kupując… dwa Taiwan Beer :)


Z Tajwańczykami.


Osobista relacja pomiędzy mężczyzną, a piwem...


:)

Po tym przenieśliśmy się do innego pubu, tym razem z Karaoke. Trochę wiochy narobiliśmy muszę przyznać, bo dorwaliśmy się do mikrofonu, zaśpiewaliśmy parę piosenek, zamawiając przy tym jedną… colę :) Oj, było śmiesznie… a może żałośnie :)


Z cyklu: śpiewaj z Jesusem.


Teoria.

Na drugi dzień rano wyruszyliśmy do Alishan, Parku Narodowego, położonego na ponad 2000 m n.p.m. Udało nam się zabrać z Chiayi nie autobusem, ale małym busem, co było nieco szybsze, bo wygodniejsze raczej nie, gdyż autobusy na Tajwanie mają najbardziej wypasione fotele, jakie sobie można wyobrazić. W PKSach jeszcze na takie musimy poczekać. Niestety nie jest to najlepszy moment na odwiedziny Alishan, ponieważ nie działa kolejka (tajfun oczywiście ją załatwił), która prowadzi z Chiayi na samą górę. A jest to nie lada atrakcja, bo zbudowana przez Japończyków kolejka ma już prawie 100 lat, długość 86 km, rusza z poziomu 30 m n.p.m., żeby osiągnąć 2216 m n.p.m. Po drodze przemierza 47 tuneli i 72 mosty. No ale niestety nam przypadł busik, chociaż widoki też przepiękne, a drogi porządnie zakręcone.



W busie poznaliśmy trzy dziewczyny, które podobnie jak my nie miały żadnej rezerwacji noclegu, więc szukaliśmy na górze czegoś razem. A nie było łatwo, bo wszystko pozajmowane, a nawet w katolickim hostelu nas nie przyjęli. Ale udało się złapać jakąś prywatną kwaterę. W samym Alishan, oprócz jedzenia, można znaleźć przede wszystkim herbatę, z której ta okolica słynie. No więc pełno herbaciarni, w których herbata uprawiana na okolicznych wzgórzach. Właściwie jest to takie miejsce zupełnego relaksu, można pójść do lasu czy posiedzieć na tarasie. Problem tylko w tym, że było potwornie zimno, jakieś 6-7 st. C. A w nocy nawet poniżej 0, co w pokojach bez ogrzewania było ciężkie do przetrwania. Mnie złapał do tego potworny ból głowy, przez co w ogóle w nocy nie spałem.




Herbatka.

A i noc była krótka, bo o 5 mieliśmy zbiórkę na wyjazd, żeby obejrzeć wschód słońca. Zabrał nas wspomniany wcześniej busiarz. Ale byliśmy mocno rozczarowani, bo nie był to prawdziwy wschód słońca. Prawie dwie godziny trwała wycieczka na miejsce widokowe, po drodze też znalazło się kilka atrakcji. Ale de facto było już jasno i cała atrakcja jak się okazało polegała na czekaniu, aż z za góry wyjdzie słońce, mimo, że dookoła już dawno było jasno. Raz w życiu widziałem prawdziwy wschód słońca w Bieszczadach, ale wtedy maszerowaliśmy w nocy przez las na Smerek, i wschód zaczynaliśmy oglądać w zupełnych ciemnościach. No więc w sumie tutaj było słabo.




Niby-wschód słońca.

Jesus w poświacie.

Po wschodzie.

Jedna z naszych nowych koleżanek - Hyacinth

Za to później pojechaliśmy oglądać małpy, które żyją sobie w górach. Były niesamowite, strasznie żywe, niczego się nie bały, a nawet zaczepne. Później jeszcze oglądaliśmy drzewo, które ma 2500 lat. Nie wiem czy to prawda, ale tak mówili. W każdym razie, że stare to było widać. Po powrocie do bazy w Alishan, jeszcze trochę mieliśmy czasu na odespanie. W słońcu było bardzo ciepło, więc zasnęliśmy na takim ogromnym tarasie. A ja stałem się ofiarą ostrego górskiego słońca (a może swojej głupoty), bo śpiąc na boku słońce mnie dość porządnie poparzyło. Ale tylko z jednej strony i co lepsze, przykryty częściowo kurtką byłem później w połowie czerwony, a w połowie wciąż biały. Cały następny tydzień tylko czułem spojrzenia zaszokowanych ludzi, zastanawiających się co mi się stało. Zresztą jeszcze trochę widac różnicę :)

Małpa.

Daj mi jeść!

Lays'y mogą być...

Schodzimy do dużego drzewa.

Po wszystkim wróciliśmy wypasionym autobusem do Tajpej. I to by było na tyle. Tutaj jest więcej zdjęć, w większości zrobionych przez Tamasa, bo moich na razie nie ma.

Brak komentarzy: