środa, 15 października 2008

Kenting - dzień 2.

Miejsce w którym nocowaliśmy, oprócz tego, że w ogóle istniało, miało jeszcze inną zaletę. Położone było tuż przy małym porcie, a właściciele prowadzą tam małą restaurację. Restauracja, to może zbyt dużo powiedziane, w każdym razie serwują tam jedzenie. Ale jakie! Przede wszystkim ryby i owoce morza. I to prosto z morza, złowione dosłownie przed chwilą. Wszystko to, co chwilę donoszone jest w skrzyniach, często jeszcze żywe. No i można sobie od razu wybrać na co się ma ochotę. No więc śniadanie (właściwe lunch) mieliśmy wyśmienite.


Łódki ze śmiesznymi dziobami.


Barek.


Zaraz was zjemy.


A nie mówiłem?

Porządnie najedzeni, ruszyliśmy zwiedzać park. Przepiękne widoki, szczególne wrażenie robiły urwiska skalne tuż nad oceanem. A do tego niesamowicie silny wiatr, do tego stopnia, że ciężko było ustać. Oprócz tego natchnęliśmy się na jakąś bazę wojskową, chyba z radarami. W końcu Chińczycy celują w nich te swoje rakiety, więc dobrze byłoby je chociaż wykryć za wczasu.


Niby Pacyfik, a nie taki spokojny.


Trzymaj się, bo Cię zdmuchnie!


Wiucha!


Duże piłki.

Następnie dotarliśmy do Jaleshui, najlepszego miejsca dla surferów w okolicy. Wypożyczyliśmy deskę i postanowiliśmy się zmierzyć z falami :) Oj, było ciężko. I mimo, że fale nie były szczególnie duże, to i tak próby zabrania się z falą zwykle kończyły się niczym :) Ale parę razy się udało i frajda była ogromna. Oczywiście mieliśmy deskę do surfowania na leżąco, bo o staniu na niej to w ogóle nie ma mowy. Przy parkingu był też mały targ. Mieli tam m.in. takie śmieszne coś, co żyje w muszli. Andreas z Tamasem nawet sobie kupili, więc teraz mają się czym zajmować. Bo to chce chodzić, więc robią im spacery.


Jaleshui surf beach.


Że niby surferzy :)


Co mnie zaczepiacie?!


Jerry na spacerze.

Wracając w stronę Kenting, natchnęliśmy się jeszcze na quady. O tyle było super, że tereny do jazdy, były bardzo urozmaicone, a przy tym nie ograniczone, więc trochę się pobujaliśmy po łąkach, krzakach, pagórkach... Aż jeden z obsługi się przestraszył i pojechał za nami, żebyśmy wracali, bo tam nie wolno :)



Zrobił się wieczór, więc trzeba było coś zjeść. Wymęczeni po całym dniu, pojechaliśmy się relaksować do Sichongxi, które słynie z gorących źródeł i ośrodków spa. Żyć nie umierać... Po tym powrót do Kenting i powtórka z dnia poprzedniego, a więc plaża z chińskim jedzeniem i impreza. No i jeszcze uliczny bar. A przed tym, syn właścicielki robił małą posiadówę z kolegami. No więc nas zaprosili na chwilę. I muszę przyznać, że ludzie na południu Tajwanu są zupełnie inni niż w Tajpej. Tam jest o wiele więcej rdzennych Tajwańczyków, którzy wyglądają i zachowują się raczej jak Filipińczycy, a nie Chińczycy. Nie są tacy nieśmiali, za to bardzo gościnni i wyluzowani. Zupełne przeciwieństwo Chińczyków, którzy są raczej zestresowani, bardzo pracowici, nieśmiali i nieporadni :) Zupełnie inna jest też zabudowa, bardziej chaotyczna, trochę jak na Filipinach. Ale ogólnie bardzo tam przyjemnie, szczególnie na wakacje.


Z lewej Andreas. Z prawej wiadomo.


Przenośny barek uliczny.

Więcej zdjęc z drugiego dnia w Kenting tutaj.

Brak komentarzy: