piątek, 21 listopada 2008

Hualien i Taroko

Wycieczka do Hualien (wschodnie wybrzeże Tajwanu) zaczęła się nieco nerwowo. Co się stało? A co mogło się stać w sobotę o 6 rano? Tylko jedno. Zaspałem. I to tak porządnie, bo umówieni byliśmy na dworcu o 6:40, a obudziłem się o 6:32. Przez pierwsze 20 sekund zastanawiałem się czy sobie odpuścić i spać dalej, czy może jednak powalczyć. Żeby potem nie żałować, jednak poderwałem się. Nie byłem nawet spakowany, o prysznicu i jedzeniu nie było mowy. Ale za to za 10 min już wybiegałem z akademika. Pociąg był o 7:00, ja miałem 18 minut i kawał drogi na dworzec. Jak tylko złapałem taksówkę, zaczęły się kolejne schody. No, bo jak tu wytłumaczyć Tajwańczykowi, że ja chcę na dworzec główny i to szybko. Main Station nic mu nie mówiło, train też nie, ani nawet mój plecak. No to kazałem mu ruszać, pokazując kierunek. Akurat zadzwoniła Sophie, dowiedzieć się gdzie jestem, bo czekają. Na szczęście ona mówi w miarę dobrze po chińsku, więc mu wytłumaczyła gdzie ma mnie zawieść i żeby zrobił to szybko. Starał się rzeczywiście. Dojechaliśmy 5 min przed odjazdem, ale że dworzec to ogromny, chwilę mi zajęło znalezienie peronu. Dobiegłem do wejścia na peron 2 min przed, ale okazało się, że mnie nie wpuszczą bez biletu nawet na peron. A mój bilet był już ze wszystkimi w pociągu. No to biegiem do maszyny z biletami, nawet nie wiedząc, dokąd dokładnie jedziemy… No i oczywiście odjechali. I tak nie było źle, bo okazało się, że następny za 25 min, więc długo nie będą na mnie czekać. W pociągu się zdołowałem, znowu sobie uświadamiając gdzie my jesteśmy z infrastrukturą i ile nam do nich brakuje. A niestety dużo. Pociągi są nowe, czyste, szybkie i przez całe Tajpej (w sumie 15 min) jedzie się w nowym tunelu, po drodze nowe podziemne stacje, a na prawie trzygodzinnej trasie byliśmy minutę przed planem. Kawałek tej trasy wiedzie skalistym, górskim wybrzeżem, pełnym małych wysepek, a wcześniej pociąg przebija się przez góry licznymi tunelami.


Wschodnie wybrzeże.


Wjazd do Parku Narodowego Taroko.

Na miejscu już wszyscy czekali w dwóch taksówkach, które zabrały nas do Taroko, przepięknego parku narodowego. Z taksówkami się nam nieźle udało, bo za 500 NT (45 zł) od osoby wozili nas wszędzie przez cały dzień i byli właściwie na każde zawołanie. O Taroko nie sposób pisać, po prostu trzeba zobaczyć to niewiarygodne miejsce. Oprócz wycieczki objazdowej, trochę sobie pochodziliśmy. Ścieżki są bardzo malownicze, pełne wydrążonych tuneli (najdłuższy ok. 400 m), w których nie ma oświetlenia, więc ciężko było, bo nasze latarki prawie nie świeciły. Na końcu była jaskinia z wodą lejącą się z góry, gdzie wchodzi się koniecznie w pelerynach i można nieźle zmoknąć.




Od lewej: Sebastien (Fr.), Juhaeng (Kor.), Marc (Bel.), Peggy (Tw), Jennifer (Szwajc.), Jean i Sophie (Fr.)


Styl tajwański - dwa palce do zdjęcia :)






Brudna ta woda.


Tu już lepszy kolorek.


Ja.


Na mostku.


Pod budką.


Po prysznicu. Tyle że w jaskini.

Po Taroko pojechaliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy nocować. Prywatne kwatery, których właściciele prowadzą restaurację, głównie z rybami, które hodują we własnym stawie. Następnie ruszyliśmy na nocny rynek, żeby zjeść, ale też spróbować modnej na Tajwanie rozrywki, a mianowicie wszelkiego typu gier, które można spotkać u nas, gdy przyjeżdża cyrk. Czyli jakieś strzelanie do czegoś, trafianie do kosza, rzucanie w coś, itp. Zawsze można coś wygrać.


Co to jest?


Wiadomo! Superpopularne na Tajwanie pierożki.

Kupiliśmy też pełno fajerwerków i poszliśmy na plażę. Siedzenie na plaży i odpalanie fajerwerków, to też jedna z ulubionych Tajwańskich rozrywek. Z jedzenia najbardziej mnie zaskoczyła suszona kałamarnica na patyku :) oprócz tego, że była niedobra, to jeszcze wyglądała jakoś tak marnie. Reszta, jak zwykle tutaj, doskonała no i tania. Po powrocie jeszcze trochę posiedzieliśmy, ale wszyscy, jakoś zmęczeni po całym dniu, szybko położyli się spać.


Strzelamy sobie.


Z czego się tak cieszysz?

Rano po szybkim śniadaniu pojechaliśmy do portu, skąd ruszyliśmy na ocean, ażeby oglądać delfiny. Od razu jak tylko poczułem falę, trochę wiatru jakoś tak mi się dobrze zrobiło :) A byłem wyjątkiem, bo już po godzinie płynięcia, przynajmniej połowa pasażerów poczuła objawy choroby morskiej, oj kiepsko z nimi było :) No i w końcu znaleźliśmy delfiny, co trochę zabrało czasu, bo codziennie są one w nieco innym rejonie. Wrażenia niesamowite! Było ich pełno, pływały, a czasem nawet skakały ponad wodę. Zrobiłem dużo zdjęć, ale były tak szybkie, że ciężko coś uchwycić. Niemniej kilka z nich nawet się udało.


Widok z naszego okna. Nieźle trafilśmy :)


Nasza łajba.


No to płyniemy!


Udało się!


Popisy.



Po delfinach pojechaliśmy zobaczyć japońską świątynię, a następnie z powrotem do miejsca gdzie nocowaliśmy, tym razem jeść. Świeże rybki. A były one bardziej świeże niż się spodziewałem, bo smażone, jeszcze nieco się ruszały :/ Ale nie powiem, były przepyszne :)


Nie uciekać! Leżeć grzecznie!

Najedzeni pojechaliśmy jeszcze nad jakieś jezioro, ale nazwy nawet nie pamiętam. Popływaliśmy trochę rowerkami, całkiem przyjemnie. Później pojechaliśmy jeszcze do tzw. Wioski aborygenów. A na miejscu raczej słabe występy niby-aborygenów.


Wozimy się.


Sophie dała się porwać :)

Na sam koniec pojechaliśmy do restauracji, która właściwie serwuje tylko owoce morza i ryby. Można wybierać z akwarium, co się ma zamiar zjeść. Dodawać chyba nie muszę, że wszystko świeżutkie… :) Weekend szybko minął no i trzeba było wracać do Tajpej.


No piękny jesteś.


Wy też :)

Więcej zdjęć z Hualien i Taroko tutaj.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

:)