poniedziałek, 24 listopada 2008

Jinguashi (金瓜石), Jioufen (九份) i Keelung (基隆)

Sobotę spędziłem w okolicy Keelung, które jest miastem pełniącym rolę portu dla Tajpej. Pierwsza odwiedzona miejscowość, Jinguashi, to mała wioska położona w górach, która oprócz pięknych widoków słynie z dawnej kopalni złota. Żeby się tam dostać, autobusy wspinają się po nieźle zakręconych drogach, a że ich kierowcy jeżdżą jak szaloni, to i w autobusie było wesoło :)


Jinguashi.




Kopalnia.

Dawna kopalnia złota, to teraz muzeum, gdzie odtworzono życie górników jeszcze z czasów panowania Japończyków, kiedy kopalnia rozkwitała. Można zwiedzić domki w stylu japońskim, gdzie mieszkali górnicy, a także dom wybudowany specjalnie z okazji wizyty jakiegoś księcia japońskiego. Oczywiście są stare urządzenia i sprzęty, kiedyś wykorzystywane do wydobywania tego złotego bogactwa.


Tyle zostało po Japończykach.


Pan Złotnik.

Przekonaliśmy się po raz kolejny, co znaczy być białym tutaj :) Stojąc sobie i czekając na resztę, podeszła do mnie jakaś Tajwanka i mówi: „wow! Twoje oczy są tak piękne…” Myślałem, że pęknę ze śmiechu, zresztą wszyscy nie mogliśmy się powstrzymać. A tak swoją drogą, to wreszcie się ktoś poznał :) Po tym między nimi zapanowała powszechna euforia, robiły sobie zdjęcia z nami, wypytały o wszystko, no jakaś masakra :) Oczywiście potem do końca je gdzieś spotykaliśmy, nawet w innej miejscowości.


To ją urzekły moje oczy :P


Kiełbasiarze.

Wracając do kopalni, była tam ogromna sztaba złota, która po szybkim przeliczeniu okazała się warta jakieś 5 milionów €. I jeszcze na straganie z pamiątkami jeden sprzedawca, wypytując się nas skąd jesteśmy, powiedział, że Polska jest super, bo mimo, że traciliśmy niepodległość trzy razy, to zawsze ją odzyskiwaliśmy i że twardzi po prostu jesteśmy :) Nie powiem, zaskoczył mnie znajomością historii, w końcu żaden profesor to nie był.


5 milionów €... ciężkie.

Po kopalni zjechaliśmy nieco w dół do Jioufen, nieco większej wioski, położonej na zboczu z cudownym widokiem na zatokę i wejście do portu Keelung.


Jioufen.

Tłum był tam ogromny, szczególnie na takiej głównej, wąziutkiej uliczce. Esencja azjatyckiej atmosfery, pełno ludzi i doskonałe, choć czasem dziwne jedzenie. Spróbowaliśmy m.in. czegoś, co było mięsem wewnątrz jakby żelowego placka. Smak ciekawy :)


Uliczka w Jioufen.


Mało apetyczny wygląd...


W muszlach też można grillować.



Aż w końcu trafiliśmy do kawiarni, gdzie z tarasu mieliśmy niezapomniany widok na góry i ocean. Sporo czasu tam spędziliśmy, popijając herbatkę przygotowaną po tajwańsku, co znaczy, że trwało to dość długo, ale Pani, która nas uczyła jak ją przyrządzać robiła wrażenie. Oprócz tego kawiarnia ta słynie z pysznych ciasteczek herbacianych.


Od lewej: Flo, Peggy, Jenny, Marc, Sebastien, Juhueng, Sean, Yi-Fan, Cora, Jack, Eunae.


Ekipa tajwańska.


Z Sebastienem.


Rozwiana Jenni.


Fajna była :)


Ciasteczko herbaciane.


Jioufen.

Po zmierzchu pojechaliśmy jeszcze na nocny rynek do Keelung. Oj, objadłem się potwornie, właściwie miałem nawet wyrzuty sumienia później :) Jako, że to sobota, tłum też był ogromny, więc i prawdziwie chińska atmosfera. A po tym trzeba było wracać do Tajpej.


Ameryka jest wszędzie.


Keelung nocny rynek.


Krabiki.
Więcej zdjęć tutaj.

Brak komentarzy: